Kraina lodu Wiki
(Wpis na blogu utworzony lub zaktualizowany.)
(Wpis na blogu utworzony lub zaktualizowany.)
 
Linia 1: Linia 1:
==Prolog==
+
==Tom II: Prolog==
 
''lipiec 1838, Arendelle''​​​​​​
 
''lipiec 1838, Arendelle''​​​​​​
   

Aktualna wersja na dzień 14:13, 9 paź 2020

Tom II: Prolog

lipiec 1838, Arendelle​​​​​​

Urodziny króla Runearda miały tę niewątpliwą przewagę nad Bożym Narodzeniem, że wypadały w lipcu i otwierały cały wachlarz rozrywek, do których nie trzeba było zakładać dwóch warstw futra ani rękawiczek z foczej skóry. Do jednej z nich niewątpliwie należał wyścig w parach, zwany przez żartownisiów „zabawą w małżeństwo". Grę rozpoczynało dwóch „łowców", dziewczyna i młodzieniec wybrani przez króla, których zadaniem było dobrać w szesnaście par swoich kolegów i koleżanki. Oczywiście wybór nie był przypadkowy. Łowcy uzgadniali wcześniej między sobą, kogo ze sobą połączyć, by efekt był jak najzabawniejszy, tak więc można było być pewnym, że w jednej parze wylądują największe niezdary, najgrubszy z najchudszym, najwyższy z najniższym lub ci, którzy na co dzień nie mogli na siebie patrzeć.

Tak dobrani partnerzy stawali obok siebie i zakładali sobie ramiona za szyję, a łowcy związywali szarfami ich kostki w kolorach czerwonym, niebieskim, fioletowym i zielonym, które wyznaczały przynależność do czterech drużyn. Następnie pary, mniej lub bardziej zadowolone ze składu, w jakim miały wziąć udział w wyścigu, ustawiały się na linii startu, umieszczonej na szczycie zbocza, dla zapewnienia jeszcze większych emocji. Na sygnał dany przez króla rozpoczynał się bieg, a obserwatorzy śmiali się do rozpuku na widok pokracznych prób złapania rytmu, dziwnych min, jakie wymykały się skupionym zawodnikom oraz, przede wszystkim, upadków, które na szczęście zwykle kończyły się tylko poobijanymi kolanami i trawą między zębami.

W tym roku, z racji okrągłych, czterdziestych urodzin króla, ilość par zwiększono do dwudziestu oraz wydłużono trasę. Zabawa była więc przednia, bo każda z dwójek zaliczyła na wyboistym stoku przynajmniej jeden upadek. Nawet książę Agnarr, walczący o zwycięstwo ramię w ramię i noga w nogę z niziutką, ale zwinną Gudrun Jornsdottir, córką hrabiego Hedmarku, fiknął kozła i niechcący dostał w nos od swojej partnerki, którą pociągnął za sobą. Już nieco podchmielony król Runeard kiwał się ze śmiechu tak mocno, że grzywa ogniście rudych włosów bez przerwy opadała mu na czoło, i co chwila spoglądał rozbawionym wzrokiem na siedzącą obok bladziutką żonę, królową Ritę. Drobna, blondwłosa władczyni wciąż jeszcze nie wydobrzała po ciężkim zapaleniu płuc, które niemal zabrało ją w lutym, ale uśmiech na widok poczynań jedynego syna przywrócił nieco różu jej policzkom oraz ciepła spojrzeniu, jakim obdarzała swojego męża, który dziś wyjątkowo się starał, by znów nie stać się dla niej powodem do zmartwień.

Wydawało się, że nie było tego dnia w Arendelle ani jednej ponurej osoby. Nikt jednak nie zwracał uwagi na wysokiego, smukłego młodzieńca o imieniu Magnus, który opierał się o wóz zapełniony drwami, czekającymi cierpliwie na wieczorne ognisko, i z obojętnością w oczach obserwował radosną czeredę i jej dziecinne poczynania. Gdyby ktoś go nie znał, pomyślałby, że na pewno winą owej apatii był jakiś dyskomfort, bo wygląd młodzieńca nie dawał mu żadnych powodów, by poszukiwać odosobnienia w otoczeniu najpiękniejszych latorośli wszystkich hrabiów Arendelle. Jego oczy, idealnie dopełniające symetrię gładko ogolonej twarzy, zawstydzały swą barwą czyste, letnie niebo, jakie rozpościerało się dziś nad stolicą, a krótkie włosy barwy dojrzałej pszenicy zawsze umiały ułożyć się tak, by przydać mu jak najwięcej uroku.

Kiedy Agnarr i Gudrun, do końca już bezbłędni w omijaniu pułapek, wśród okrzyków triumfu, rumiani i roześmiani, jako pierwsi przekroczyli linię mety, twarz młodzieńca skrzywiła się w grymasie pełnej wyższości pogardy. On i książę nie lubili się, odkąd tylko Magnus pojawił się na dworze, ale gdyby zapytać obu o przyczynę, zapewne żaden z nich nie umiałby podać sensownego wytłumaczenia. Za każdym razem jednak, kiedy wchodzili sobie w drogę, atmosfera gęstniała i tęchła, momentalnie czyniąc się nieznośną dla otoczenia. Dlatego, by poprzez konflikt z księciem nie wejść w zatarg z królem i tym samym nie stracić swoich przywilejów, młodzieniec trzymał się z daleka, a było to miejsce, które bardzo lubił; z bardzo szeroką perspektywą, ciche i nie rzucające się w oczy.

Nie nagabywany przez nikogo, zszedł ze wzgórza ku taborowi wozów, w których pałacowe kucharki uwijały się jak w ukropie, przygotowując mięsa, ryby i sery na wieczorną ucztę pod gołym niebem, mającą zwieńczyć dzień urodzin króla. Z właściwą sobie dumą zignorował wodzące za nim roziskrzone oczka kucharek i pomywaczek, i dotarł do długiego stołu, zbitego dziś rano z surowego, sosnowego drewna, wciąż gdzieniegdzie kapiącego żywicą. Zasiadali przy nim ci, którzy nie mieli zbytniej ochoty na podziwianie wyścigu, a że było ich niewielu, Magnus natychmiast dostrzegł wśród nich schorowanego hrabiego Trømso, Arna Sigurdssona, i pierwszy raz od dawna pozwolił sobie na szczery uśmiech. Nie dlatego, żeby jakoś przesadnie lubił hrabiego, ale przez fakt, że jego wyraziste, błękitne oczy, lśniące jak opromienione słońcem lodowce, natychmiast wywołały w nim żywe wspomnienie jego jedynej córki, Iduny. Uśmiech ten jednak zaraz zgasł i zamienił się w cienką linię, gdy przypomniał sobie, że Sigurdsson nigdy nie zdecydował się zabrać swojej córki na dwór królewski, mimo iż była przyszłą hrabiną Trømso. Nie zrobił wyjątku nawet na okrągłe urodziny króla.

Nie widzieli się już od trzech lat, odkąd wyjechał do stolicy szkolić się na marszałka u boku wybitnego Rolfa Arenhusa i wciąż zastanawiał się, czy jego przyjaciółka zmieniła się przez ten czas tak bardzo, jak on sam. Czy go rozpozna? Czy wciąż pozostaną przyjaciółmi? Te myśli nawiedzały go tak często, że już wręcz nie mógł doczekać się końca terminu i powrotu do Trømso.

Otaksował wzrokiem hrabiego i oddalił się, zanim ojciec Iduny zdołał go wypatrzyć. Żałował, że do późnego wieczora nie mógł powrócić do pałacu bez zgody Arenhusa i musiał krążyć między radosną ciżbą skupioną wokół króla, stołem tetryków, gdzie siedział hrabia Sigurdsson, a taborem kucharek. Jego myśli nie przestawały krążyć wokół Iduny, która jako jedyna zawsze potrafiła zrozumieć jego introwertyczną naturę geniusza, dla której najlepszą rozrywką było przeglądanie się samemu sobie w ciszy. Owa natura, obecnie nadszarpnięta żywym pulsem arendalskiego dworu, sprawiła, że młodzieniec ruszył w kierunku niewielkiego zagajnika, który jak porzucony kłak futra leżał oddalony o kilkaset metrów od granicy wspinającego się na fiord lasu. Było w nim chłodno i spokojnie, więc szybko poszukał sobie wygodne miejsce pod guzowatym pniem starego dębu i usiadł, rozprostowując długie nogi. Dochodziły tu jedynie marne echa krzyków ze wzgórza, więc gdy tylko przymknął oczy, natychmiast ogarnęła go senność.

Miał wrażenie, że przymknął powieki tylko na chwilę, ale gdy znów je otworzył, czuł się jak wybudzony z głębokiego snu, mimo iż słońce nie poruszyło się ani o jotę. Nie był też śpiący; zrozumiał, że musiała obudzić go czyjaś obecność. Rozejrzał się, marszcząc brwi, ale nikogo nie było w pobliżu. Coś nakazało mu więc spojrzeć w górę, ku koronom drzew, od których intensywnej zieleni wyraźnie odcinały się lśniące fioletowymi refleksami aksamitnie czarne pióra kruka, którego głębokie jak studnie oczy wyraźnie go obserwowały. Magnus, nie bacząc na cześć, jaką darzyli te tajemnicze ptaki jego przodkowie, zaczął rozglądać się za najbliższym kamieniem, lecz nim go znalazł, kruk sfrunął z gałęzi i wylądował u jego boku, wzbijając w powietrze resztki liści i suche źdźbła trawy. Młodzieniec zamarł w pierwszym odruchu, ale zaraz skarcił się za swój dziecinny strach.

— Wynoś się! Sio! — krzyknął agresywnie, odganiając ptaka ręką, ale ten, zamiast uskoczyć, rozłożył skrzydła i nastroszył pióra na szyi, gotowy do walki.

Kiedy ponowił próbę, tym razem bardziej stanowczo, kruk rozdziawił dziób i błyskawicznie niczym żmija udziobał go we wnętrze prawej dłoni. Magnus syknął z bólu i przyłożył krwawiącą dłoń do ust. Zbyt skupiony na ocenie głębokości rany, nawet nie zauważył, że kruk zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu.

Zerwał się na równe nogi, teraz już przerażony nie na żarty. Ledwo jednak zdołał się otrząsnąć z pierwszego szoku, uderzyły w niego fale gorąca i zakręciło mu się w głowie. Ciężko oparł się o pień dębu, którego pobrużdżona kora, zwykle szorstka i twarda, teraz jakby ożyła, skropiona jego krwią. Od jej hipnotycznych ruchów wstrząsnęły nim mdłości. Natychmiast zamknął oczy i wziął głęboki wdech, by uspokoić galopującą wyobraźnię, której wydawało się, że ktoś go śledzi i szepcze dziwaczne, niepokojące słowa za jego plecami. Pierwsza składna myśl, jaka pojawiła się w jego głowie nakazywała mu czym prędzej wracać do marszałka, ale duma natychmiast ją uciszyła. Jeśli rozniesie się, że pozwolił podziobać się krukowi i prawie zemdlał po tym ze strachu, cały dwór Arendelle umrze ze śmiechu. Z perlącym się na trupiobladym czole potem zmusił więc drżące nogi by wyprowadziły go z zagajnika do lasu, gdzie spływał z fiordu krystalicznie czysty potok. Gdy już wyruszył, zataczając się, nogi jakby oddzieliły się od udręki reszty ciała, prowadząc go niestrudzenie do przodu ku jakiemuś dziwnie spodziewanemu przeznaczeniu. Zapamiętał tylko przybliżający się szum strumienia i zimne, okrągłe kamienie jego brzegów, na które osunął się, tracąc przytomność.

— Pączek, pączek!

— Pięknie nam już Magnus pisze, zaraz będzie z niego mniszek!

Zapłakany, dorodny blondynek wypadł zza rogu kuźni i niemal od razu wpadł do ogromnej kałuży pełnej błota. Nie mógł jednak pozwolić, by goniąca go banda zobaczyła go w tej ośmieszającej sytuacji, więc czym prędzej pobiegł dalej, czując muł i kamyczki w swoich nowych trzewikach. Jednak w porównaniu do wielkiej plamy atramentu na granatowej kamizelce, nie miało to już tak wielkiego znaczenia.

Znalazł się na drodze prowadzącej do gospodarstwa Hansa Thorssona, starego kawalera, który w całym Trømso miał opinię zdziwaczałego, a główną przyczyną narodzenia się owej opinii był fakt, że trzymał w domu trzy brytany o wściekle żółtych oczach. Te czarne pomioty często włóczyły się po mieście, drażniąc wszystkie inne psy i strasząc dzieci, zyskując sobie tym samym przydomek „diabłów Thorssona", a wszystkie próby wpłynięcia na właściciela owych bestii spełzały na niczym; Hans Thorsson był nieugięty i głuchy nawet na prośby hrabiego Arna Sigurdssona, który miał pieczę nie tylko nad „małym Trømso", jak nazywano leżącą na wyspie stolicę, ale i nad całym, rozległym hrabstwem.

I do tego właśnie gospodarstwa, kierował się mały Magnus, głęboko wierząc, że świadomość, na czyim znaleźli się terenie, ostudzi nieco zapał jego dręczycieli. Już widział dach stodoły, w której Hans Thorsson składował przywiezione z południa zboże, i modlił się, żeby jego psy w tej chwili znajdowały się daleko stąd. Strach pętał mu nogi jeszcze z innego powodu – w zeszłym tygodniu w szkole, Torvi Fostberg rozniosła plotkę, że w stodole starego Thorssona straszy. Torvi była córką kowala, najbliższego sąsiada Thorssona, więc ze swojego pokoiku miała doskonały widok na stodołę i przysięgała, że pewnej nocy, kiedy nie mogła zasnąć i z nudów przysiadła na parapecie, zobaczyła dziwne światełka błyskające między belkami pod powałą. Podzieliła się tym faktem ze swoim starszym bratem, Peterem, który wyzwał ją od kłamczuch, dlatego następnego wieczora wymknęła się z domu, by znaleźć dowody. Zaklinała się na swoją nieżyjącą matkę, że gdy zapadł całkowity zmrok, coś w stodole Thorssona zaczęło stukać, szurać i tupać, a na powale znów pojawił się skaczący ognik.

Magnus nie wierzył w duchy i znał skłonność Torvi do opowiadania niestworzonych historii, ale bliskość zmierzchu i ponury, jakby patrzący spode łba budynek, przyprawiały go o dreszcze. Teraz jednak mogło to być jego jedyne ocalenie. Psów na szczęście nigdzie było, a wrota do stodoły stary Thorsson zostawił uchylone, więc chłopiec wśliznął się do środka i pochylił się, opierając dłonie na kolanach, by odzyskać oddech. Stodoła wewnątrz nie prezentowała się lepiej; wszędzie rozrzucona była słoma, a w ciemnych, złowieszczych kątach wisiały zakurzone pajęczyny.

Magnus, słysząc odgłosy pogoni, wskoczył w stóg siana, tuż obok drabiny prowadzącej na powałę, bojąc się wyściubić nos.

— Wlazł do stodoły Thorssona! — wykrzyknął z mieszanką żalu i podziwu Wulf, dowódca bandy prześladującej Magnusa od progu szkoły.

— Spostrzegawczy jesteś! I co teraz? — zapytała swoim krzykliwym głosem Ingeborga Witter. — Słyszałeś, co mówiła Torvi.

— Wierzysz tej głupiej dziewczynce? — prychnął gruby Erik Larsson, ale nie ruszył się z miejsca.

— Jak jesteś taki mądry, to leź pierwszy! — wyzwała go Ingeborga.

— To nie ja wpadłem na pomysł, żeby gonić pączka Magnusa!

Nie zdążyli się jednak pokłócić, bo przeraźliwe skrzypnięcie desek powały sprawiło, że zupełnie zapomnieli o ukrytej w stogu siana ofierze.

— Róbcie co chcecie, ja nie zamierzam zostać pożarty przez ducha! — Głos Erika bardziej podobny był do pisku. Magnus byłby się z niego zaśmiał, gdyby sam nie był teraz śmiertelnie przerażony.

— Wracaj tutaj, głupku! Pączek za chwilę sam wpadnie nam w ręce z mokrymi spodniami! — wykrzyknęła Ingeborga, ale z dużo mniejszym przekonaniem. Magnus słyszał, że cała trójka oddaliła się od wrót, ale daleko mu było do westchnienia ulgi, a kiedy donośne skrzypnięcia zaczęły zbliżać się ku drabinie, był nawet gotów pierwszy raz w życiu zgodzić się ze słowami znienawidzonej, nierozgarniętej Witter.

— Psst!

Czy duchy zwykły ostrzegać nieszczęśnika, na którego zaraz miały się rzucić? Magnus zacisnął mocniej powieki i wstrzymał oddech, by pozostać w absolutnym bezruchu.

— Psst! — rozległo się jeszcze głośniej. — Popatrz w górę!

Magnus zdziwił się, słysząc przyjazny, dziewczęcy głos i chociaż strach jeszcze zeń nie uszedł, spojrzał ku wlotowi powały, napotykając roziskrzone spojrzenie pary intensywnie błękitnych, jarzących się oczek.

— Chodź do mnie, nie zjem cię — dodała, prezentując w szerokim uśmiechu przerwę po mlecznym siekaczu.

Magnus, któremu siano weszło pod ubranie i niemiłosiernie go kłuło, zdecydował, że z dwojga złego wolał spotkanie z całkiem przyjaźnie nastawionym duchem niż bandą Wulfa.

Kiedy wystawił głowę na powałę, ujrzał przed sobą niewysoką, śliczną dziewczynkę z dwoma ciemnobrązowymi warkoczykami, ubraną w bardzo ładną, choć mocno zakurzoną sukienkę, spod której wyglądały cienkie nóżki w pozaciąganych pończochach.

— Powiedzieli mi, że tu straszy — odezwał się Magnus, rozglądając się z niepokojem po powale.

— Ależ oczywiście, że straszy — odpowiedziała rezolutnie dziewczynka, po czym podbiegła na przeciwną stronę stodoły i przytknęła twarz do szpary między obluzowanymi deskami.

Magnus wgramolił się na górę i dwukrotnie kichnął, a wciąż nie mogąc uwierzyć w nową dla niego zupełnie łaskawość losu, nie zadawał pytań, tylko przyglądał się uważniej niż czemukolwiek tej bladej, piegowatej twarzy i ustom rozciągniętym w figlarnym uśmiechu, gdy obserwowała z ukrycia jego dręczycieli. Mała mistrzyni psot zatarła ręce i bez żadnego ostrzeżenia zaczęła skakać po starannie wyselekcjonowanych deskach, które jęczały najgłośniej ze wszystkich. Wulf, Ingeborga i Erik wrzasnęli unisono i uciekli co sił w nogach.

— Aż się kurzyło! — zawołała zadowolona dziewczynka, powracając do Magnusa.

— Dziękuję za pomoc — powiedział chłopczyk, wyciągając ku niej dłoń z pełną powagą.

— Jak na kogoś z plamą od atramentu na kamizelce i sianem we włosach jesteś strasznie sztywny. Lubię cię! — Szczerość w jej głosie sprawiła, że Magnus pierwszy raz od dawna prawdziwie się uśmiechnął.

— Jak masz na imię? Ja jestem Magnus Stavarsson, syn marszałka Stavara Olafssona.

— Iduna Arnsdottir, córka hrabiego Trømso, Arna Sigurdssona. Ha, wygrałam!

Magnus gwałtownie otworzył oczy i rozejrzał się z przestrachem dokoła, jakby chciał się upewnić, że wciąż znajdował się przy potoku, przy którym nawiedziło go to niemal namacalne wspomnienie z pierwszego spotkania z Iduną, od momentu, kiedy po prostu wiedział, że już zawsze będą trzymać się razem. Przetarł oczy i przemył twarz zimną wodą, ale nie był w stanie się podnieść. Wspomnienia nie chciały go opuścić mimo niezaznanego nigdy wcześniej osłabienia, zupełnie jakby chciały go zmusić, by wysłuchał wszystkiego, co miały do powiedzenia. Morze pamięci zmieniło się w wąski, płytki strumyk, w którym dokładnie mógł się przyjrzeć każdej kropli: wspólne spacery, pełne jej śpiewu i jego milczenia, ucieczki przed bandą Wulfa, wieczory spędzone nad książkami, a w końcu ostatnie spotkanie przed jego wyjazdem do Arendelle, w stodole starego Thorssona, miejscu, gdzie wszystko się zaczęło, i pierwszy pocałunek...

Z na pół przytomnych rozmyślań o Idunie w końcu wyrwały go trzaski gałązek oraz dziwny odgłos, przypominający stukot toczącego się głazu. Z trudem uniósł obolałą głowę i zobaczył, ni mniej, ni więcej, jak właśnie toczący się głaz. Był on całkiem sporych rozmiarów, lecz pomimo dużego spadku poruszał się powoli i miarowo, można by rzec dostojnie. Pokryty był mchem i porostami, a mimo to w jakiś sposób wciąż pozostawał idealnie kulisty. Ominął leżącego młodzieńca i zatrzymał się opodal, jakby nigdy nic. Ten obserwował go uważnie, z rosnącym osłupieniem, a gdy kamień zaczął zmieniać kształt, spotkanie z krukiem i sny na jawie natychmiast wyleciały mu z głowy.

W końcu głaz stał się krępym niezdarnym tułowiem, z którego wyrastała niemal równie okrągła głowa o sporych, wystających uszach. Po bokach zaś pojawiły się krótkie ręce o stosunkowo dużych dłoniach i czterech, niedługich palcach. Kamienne stopy musiały być bardzo krótkie, bo w całości nikły w trawie. Po chwili przypomniał sobie tę postać z książki dla dzieci, jaką wieczorami czytywała jemu i Idunie Anna Sigurdsson.

— Troll.

Dopiero gdy postać zwróciła ku niemu, zrozumiał, że wypowiedział to na głos, i zamarł, widząc duże, błyszczące oczy wpatrujące się prosto w niego. Wtedy troll z powrotem zwinął się w kulę i przyturlał do młodzieńca. Nie wiedzieć skąd w jego dłoni pojawił się zaokrąglony jak młody liść paproci kostur.

— Nie mylisz się, młody człowieku, choć, z całym szacunkiem dla ciebie, nie powinieneś był móc mnie zobaczyć — oznajmił głębokim głosem. Zupełnie nie pasował on do tak niewielkiego ciała, ale już zdecydowanie do błyszczących istotą zieleni oczu trolla, skrzących się w głębi czymś nienazwanym i potężnym. — Skoro już jednak mnie widzisz, znaczy to zapewne, że nie znalazłeś się tu przypadkiem, mam rację? — zapytał, uśmiechając się na tyle delikatnie, na ile delikatności mógł mieć w sobie żywy kamień.

— Troll — wymamrotał po raz kolejny, wciąż niezdolny ruszyć choćby małym palcem.

Troll, będący nim bez wątpienia, widocznie nie uważał za potrzebne po raz kolejny tego potwierdzać, gdyż zaplótł pulchne palce na kosturze i znieruchomiał, wpatrzony w Magnusa. Ten zaś widząc, że to stworzenie najwyraźniej nie miało wobec niego złych zamiarów, głośno przełknął ślinę i powoli usiadł. Już w tej pozycji wyraźnie górował nad kamiennym przybyszem.

— Myślałem, że trolle nie są niewidoczne dla ludzi — powiedział ostrożnie, zebrawszy naprędce pierwsze, rozsypane myśli.

Troll uśmiechnął się, teraz młodzieniec nie miał już co do tego żadnych wątpliwości.

— Są, ale też i nie są. Wybór zależy od tego, czy chcą być widziane.

— A ty nie chciałeś, prawda? — zapytał po chwili, przypominając sobie wcześniejsze słowa trolla.

— Nie miałem zamiaru cię urazić swym niewidzialnym widokiem, ale pewnych rzeczy powinno się szukać bez ciężaru zbędnych oczu. — Potrząsnął naszyjnikiem troll. — Widzenie niewidzialnego nie jest zwykłe dla ludzi. Dlatego wiem, że nie znalazłeś się tu przypadkiem, u wrót Bramy Trolli.

Magnus rozejrzał się dookoła, lecz nie zobaczył nic więcej oprócz potoku, traw i drzew.

— Nie kłopocz się, nie ujrzysz tu kolumn, wrót, krat ani zamka. Słowa ludzi są niekomfortowo dosłowne, gdy przychodzi im opisać coś, czym owo coś nie jest do końca.

— Więc nie ma tu żadnej bramy?

— W ludzkim znaczeniu? Nie. To metafora, zgrabne słowo, zastępujące wszelkie niedociągnięcia w nazywaniu rzeczy niedosłownych. Tu zaczyna się droga do Doliny Żywej Skały.

Młodzieniec poczuł, jak wracają mu siły i otrząsnął się, przypominając sobie, dlaczego w ogóle znalazł się w tym miejscu. Teraz, gdy opadł już strach, był już niemal pewny, że któryś z koleżków Agnarra nasypał mu czegoś do piwa, co spowodowało, że teraz siedział na mokrych kamieniach i rozmawiał o bramach z postacią z bajki. Tak, to musiał być Måns i jego zamiłowanie do wszelkiej maści grzybów.

— Nieważne. Przyszedłem tu z zabawy na wzgórzu, bo nagle źle się poczułem, to wszystko. I muszę już wracać. Marszałek Arenhus na pewno już zauważył moją nieobecność — rzucił z dumą zaprawioną złością, ale troll nie ruszył się z miejsca.

— Czy to może ta rana przyczyniła się do owego złego samopoczucia?

Magnus zmarszczył w niezrozumieniu brwi, ale gdy podążył za spojrzeniem trolla, jakby na nowo dostrzegł wciąż krwawiący krater na swojej prawej dłoni i przypomniał sobie o kruku, który na powrót stał się tak prawdziwy, jak jeszcze kilkanaście (dziesiąt?) minut temu. Gdy ponownie złapał wzrok trolla, nie mógł mieć już żadnych wątpliwości, że on doskonale wiedział, co zadało mu tę ranę. Zaniepokojony na nowo, zapomniał o swojej szlachetnej obojętności i opowiedział ze szczegółami, co go spotkało. Trolla najwyraźniej nie zaskoczył fakt, że kruk upatrzył sobie na ofiarę właśnie jego. Podumał chwilę, po czym spojrzał na młodzieńca zagadkowym wzrokiem.

— Przyjdź tu jutro, o tej samej porze — powiedział i odwrócił się, gotowy odejść.

— Tak po prostu? — zapytał zaskoczony Magnus. — Wiesz, co mi jest?

— Owszem, lecz musisz być gotowy na to, co usłyszysz. Nic ci już nie grozi.

— Przecież jestem gotowy! — wykrzyknął, na powrót dając ujście swojemu hardemu charakterowi, który nie mógł sobie wybaczyć, że tak dawał się wodzić za nos strachom, krukom i trollom.

Troll nie odwrócił się jednak. Gdy tylko oddalił się na kilkanaście ludzkich kroków, laska w jego dłoni zniknęła, a on sam z powrotem zamienił się w idealnie okrągły głaz, który za pomocą niewidzialnej siły zaczął wspinać się po wzgórzu.

— Ejże! — krzyknął za nim Magnus, zrywając się na równe nogi, co przypłacił zawrotami głowy.

Troll zatrzymał się, jakby znużony jego oporem, i spojrzał na niego całą głębią swojego, bądź co bądź, nieludzkiego spojrzenia, które sprawiło, że po jego plecach przebiegł gwałtowny dreszcz.

— Proces zakończy się dopiero wtedy, kiedy prześpisz noc. Wróć jutro — powiedział cierpliwie. — Jak już mówiłem, nic ci już nie grozi.

— Jaki proces? Co ten kruk ze mną zrobił?

Troll westchnął i przymknął powieki.

— Jak cię zwą? — zapytał zrezygnowany.

— Magnus. — Młodzieniec dumnie wypiął pierś. — Magnus Olle Stavarsson.

— A więc Magnusie, dlaczego mam przeczucie, że będą z tobą same kłopoty?

~


Prolog drugiego tomu. Wersja poprawiona tomu pierwszego: Zemsta Króla Burz