Kraina lodu Wiki

Rozdział 1 - Oczy Valencii[]

Valencia, obecnie

Już nigdy więcej nie spodziewał się zaczerpnąć oddechu. Czuł, że stawał się już własnością morza, które zamknęło nad nim swoje czeluści i spychało go coraz głębiej w nieważką nicość, spijającą ostrymi kłami soli krew jego ran. Nie mógł poruszyć prawym ramieniem ani lewą nogą, w których głęboko utkwiły bełty. Przez kilka nieznośnie długich sekund obawiał się, że morze wypchnie go na powierzchnię, by kusze najemników Hansa dopełniły jego los, ale teraz był już zadziwiająco spokojny; ono chciało go mieć tylko dla siebie i zatrzymać go wśród innych ofiar swojego bezkrwawego, umykającego spod palców uścisku.

Już zaczęły nim wstrząsać pierwsze drgawki, gdy poczuł, jak ktoś obejmuje go od tyłu i ciągnie za sobą, jeszcze dalej, jeszcze głębiej. Nie dusił się już, ale i nie oddychał, nie czując ani wody, ani własnego ciała. Ostatnim obrazem, jaki postanowił przywołać jego mózg przed zapadnięciem w zupełną ciemność, była postać pięknej, rudowłosej dziewczyny o wesołych, intensywnie niebieskich oczach. Nie był w stanie sobie przypomnieć jej imienia, ale pamiętał, że ją kochał, a ona kochała jego.

Po chwili mrok starł z jego twarzy ostatni wyraz, pełen spokoju, ulgi i spełnienia.

*

— Bjørgman, obudź się, chłopcze.

Poruszył głową i zamrugał, przywiedziony do rzeczywistości przez doskonale znany sobie głos, lecz spodziewana ulga z faktu, że wciąż żyje, została brutalnie stłumiona przez rwący, pulsujący ból całego ciała.

Czyjeś szorstkie dłonie poklepały go po sinych policzkach, zmuszając go do skupienia rozmytego wzroku na winowajcy, którym okazał się być brudny, zmęczony i obolały admirał Fredriksen. Radość ujrzenia nad sobą w tym momencie znajomej, przyjaznej twarzy nie zdołała jednak opanować spiętego, umęczonego potwornym bólem umysłu, który nakazał mu potrząsnąć głową, byle odsunąć się od tych dłoni.

— To tak potwornie boli... — jęknął, z trudem nabierając powietrza w podrażnione morską wodą płuca.

— Wiem, chłopcze. Popatrz na mnie.

Nie chciał już słuchać nikogo ani niczego, czuł, że był cały rozpalony, a żadna pozycja ciała nie umożliwiłaby ucieczki od tego potwornego bólu. Zapragnął wrócić do najwyraźniej pogodzonego z jego stratą morza, tym razem na zawsze. Dlaczego nikt nie pozwoli mu umrzeć?

— Popatrz na mnie! — powtórzył admirał, przybierając stanowczy, nieznoszący sprzeciwu głos kapitana gwardzistów, po czym chwycił szczękę Kristoffa i ścisnął ją zdecydowanie.

Szok sprawił, że spojrzenie mężczyzny na powrót stało się trzeźwe, a serce zabiło mocniej, wtłaczając w jego ciało silniejszą od bólu wolę życia.

— Musimy znaleźć lekarza, który wyciągnie z ciebie bełty. Zaraz zacznie świtać, więc jeśli jeszcze chcesz pożyć i nie trafić z powrotem do lochu, tym bardziej powinniśmy się stąd ruszyć. Na nadbrzeżu mają nas jak na widelcu.

Kristoff podniósł zdrowe ramię i przetarł ubrudzoną błotem i piaskiem twarz, przywrócony do rzeczywistości słowami admirała.

— Niech mi pan pomoże siąść — poprosił, zaciskając zęby.

Fredriksen uklęknął za Kristoffem i podźwignął go do siadu, pozwalając mu oprzeć się o swoje biodro. Gdy fala przeszywającego bólu nieco osłabła, Kristoff rozejrzał się. Wciąż znajdowali się w valenckim porcie, w miejscu nieco oddalonym od tego, w którym minionej nocy wyskoczył ze statku. Niebo na wschodzie przybierało już błękitnoszarą barwę, ale mimo to wokół panowała głucha, złowroga cisza. Tam, gdzie rozegrała się wczorajsza walka, leżały przysypane gruzem i prochem martwe ciała najemników Hansa, potrzaskane deski molo, bełty, kusze, a nawet kule armatnie. Kristoff poczuł silny ścisk w sercu, który sprawił, że na moment zapomniał o swoich zranieniach.

— Czy...?

— Wydostali się — uprzedził jego pytanie admirał.

Kristoff przymknął powieki i odmówił w myślach krótką modlitwę, cały czas mając przed oczami Annę. Udało mu się ją ocalić! Zaraz jednak posmutniał, gdy uświadomił sobie, że jego ukochana musiała być przekonana o jego śmierci. Na samą myśl o jej cierpieniu jego serce krajało się z bólu, krzycząc na niego, żeby wstał i choćby wpław dogonił ten tajemniczy okręt, którego nazwy nie znał.

— Ten statek... do kogo należy? — zapytał, słysząc, jak jego głos powoli odzyskuje zwykły tembr.

Milczenie admirała Fredriksena, na tle dzwoniącej w uszach ciszy miasta, ponownie przywróciło Kristoffa do stanu podświadomej, przedśmiertnej czujności, w którym znajdował się przez kilka ostatnich godzin, i który tak go wyniszczył, sprawiając, że rany bolały jeszcze dotkliwiej.

— Najpierw spróbuj wstać — powiedział po chwili kapitan straży, łapiąc mężczyznę pod pachy.

Kristoff zbyt szybko jak na swój obecny stan stanął na zdrowej nodze, trzymając się mocno ramienia admirała. Nie widział dokładnie jego twarzy, przez tańczące mu przed oczami mroczki; kręciło mu się w głowie, ból rozrywał kości, a pełny słonej wody żołądek kurczył się nieprzyjemnie, ale gwardzista nadludzką siłą woli oparł się ciału i spojrzał głęboko w oczy swojego przełożonego.

— Do kogo należy ten okręt? — zapytał ponownie, podnosząc głos.

— Do iberyjskiej marynarki. Jego kapitanem jest książę Rubén...

Lodowaty strach zacisnął się na piersi Kristoffa sprawiając, że zapomniał o trawiącej go gorączce.

— Co ja najlepszego zrobiłem! — wykrzyknął bliski załamania.

— Bjørgman, uspokój się. Co takiego niby zrobiłeś?

Kristoff opowiedział admirałowi naprędce, jak wyskoczył z okrętu, by przeciąć cumę, którą załoga okrętu zapomniała odwiązać, i tym samym umożliwić jego ucieczkę z portu.

— Nie miałem pojęcia, czyj to okręt, zaraz zaatakowałem nacierających na mnie najemników. Potem nawet nie miałem czasu się obejrzeć, zobaczyłem, że chcą mnie zastrzelić, więc rzuciłem się do wody. W chwili skoku trafili mnie w ramię, a potem w nogę. Zanim straciłem przytomność, poczułem, że ktoś łapie mnie i ciągnie w głąb.

— To byłem ja — przerwał mu Fredriksen.

— Czemu nie dotarł pan na statek?

— Zaraz ci wyjaśnię, ale nie możemy dłużej robić z siebie wystawy, doskonale widać nas z fortu. — Admirał przełożył zdrowe ramię Kristoffa przez kark, by pomóc mu iść, ale ten nie chciał ruszyć się z miejsca, wbijając żałosne spojrzenie w wyjście z portu.

— Chodź, chłopcze — zwrócił się do niego łagodnie. — Nie wiemy, dlaczego książę Rubén sprzeciwił się Stavarssonowi, więc nie możemy tracić nadziei. Zrobiłeś, co uznałeś za słuszne. Są już poza naszym zasięgiem, teraz musimy zatroszczyć się o siebie.

Kristoff powoli pokiwał głową i otarł łzy, ale jego spojrzenie nie powróciło do rzeczywistości. Oparł się na admirale i żałośnie wolno ruszyli do przodu, starając się odnaleźć właściwy rytm. Kristoff nie krzywił się wcale, zupełnie jakby dusza wyszła już z jego ciała, za to kapitan gwardzistów zaciskał zęby przy każdym kroku. Gdy schronili się w najbliższej uliczce, musiał się zatrzymać.

— Żeby to diabli wzięli! — zaklął, a napotkawszy pytające spojrzenie Kristoffa, dodał: — Skręciłem kostkę, gdy biegliśmy do portu. Kvist chciał ze mną zostać, ale przy królowej nie mogło zabraknąć nas obu. Dokuśtykałem do nadbrzeża i wskoczyłem do wody dokładnie w momencie, w którym Rafael przenosił Diabelską Burzę ponad zaporą... Aż nie mogłem uwierzyć, że mieliśmy na pokładzie Zaklinacza Mórz! Dar syren pozwala mi oddychać pod wodą, więc zanurzyłem się, by przeczekać bezpiecznie do rana. Wtedy zobaczyłem ciebie, tonącego, i wyciągnąłem cię na brzeg. Już myślałem, że po tobie, chłopcze. Masz solidne płuca.

— Dziękuję za ratunek, admirale — odpowiedział słabo Kristoff, któremu wciąż dźwięczał w uszach obiecujący wieczne zapomnienie szum morza.

Admirał machnął tylko ręką i powoli ruszyli przed siebie, nie wiedząc tak naprawdę, dokąd mieli się udać. Wydawali się jedynymi żywymi istotami w całym mieście, które zdawało się ich uważnie śledzić setkami okiennic, podsłuchiwać kanałami i podstawiać im nogi nierównym brukiem. Wiedzieli, że nigdzie nie mogli czuć się bezpieczni, ale chcieli zwyczajnie oddalić się od miejsca, w którym stracili nadzieję na ratunek, zdrowie, a niewiele brakowało, by również życie.

Z coraz większym wysiłkiem przemierzali kolejne uliczki, zagłębiając się coraz dalej w obce sobie miasto, aż w końcu stracili poczucie kierunku. Kristoff nie był już w stanie dłużej iść; gdy emocje opadły, ból wzmógł się, dodatkowo napędzany przez konieczność utrzymania równowagi i nierówny, szarpany krok.

Gdy admirał posadził go pod kamienną ścianą, głowa uciekła mu w bok, rozpalona gorączką. Nie pamiętał, w jaki sposób znaleźli się w tym miejscu. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak admirał dobija się do zamkniętych okiennic i woła o pomoc, ale nikt mu nie odpowiadał. Fredriksen spojrzał na niego z bezsilnością w oczach. Ostatnimi przebłyskami świadomości zauważył, że admirał odwrócił się w kierunku wylotu uliczki i dobył szabli, zasłaniając go. Słyszał obce, wrogie głosy, wykrzykujące jakieś komendy, które zaraz zmieszały się z odgłosem zwalnianych bełtów. Krzyki rannych otrzeźwiły go nieco, ale w tym samym momencie coś jeszcze przykuło jego uwagę, coś, co sprawiło, że otworzyła się jedna, pozornie mało znacząca skrytka w jego pamięci.

Szczur. Niewielki, brązowy, z długim, różowym ogonkiem.

Spojrzał na kamienne ściany, które teraz zdawały się sięgać coraz jaśniejszego nieba, na pełne błota i śmieci rowy.

— Już tu kiedyś byłem... — wymamrotał, po czym zwiesił głowę i stracił przytomność.

Admirał Fredriksen nie mógł go jednak usłyszeć; mierzący do niego kusznicy, którzy znikąd pojawili się w zaułku, zaczęli bowiem padać z krzykiem od bełtów niewidzialnych strzelców. Odwrócił się na zdrowej nodze, gotów odeprzeć atak, ale ten nie nadchodził. Gdy wszyscy napastnicy leżeli już bez życia na bruku, zakapturzone postaci zaczęły wychylać się zza załomów, szpar i okienek, których niewprawne oko nigdy by nie dostrzegło. Zaraz otwarły się też drzwi jednego z domów, z których pewnym krokiem wyszła wysoka, kobieca postać, ubrana po męsku i uzbrojona w kuszę.

Fredriksen wycelował w nią szablę, na co wszyscy strzelcy natychmiast wzięli go na cel.

¡Bajen las armas!* — rozkazała, ale w jej zadziwiająco miękkim głosie nie było śladu wrogości czy bojowego zacięcia.

Otaczający ją mężczyźni natychmiast przestali do niego mierzyć, na co on spuścił sztych szabli ku ziemi, wciąż jednak trzymając ją w pogotowiu.

— Dobrze, że was znaleźliśmy — powiedziała kobieta, płynnie przechodząc na wspólny język, po czym wskazała na nieprzytomnego Kristoffa. — Marcus, Rodrigo, zabierzcie go do środka i natychmiast sprowadźcie doktora.

Dwaj rośli mężczyźni ostrożnie podźwignęli rannego gwardzistę i błyskawicznie przetransportowali go do środka budynku, który okazał się być tawerną, a przynajmniej tak Fredriksen zgadywał po wiszącym nad drzwiami szyldzie. Szybko oceniwszy sytuację, uznał, że jak na razie nic im nie groziło, więc schował szablę do pochwy i podszedł do kobiety, której rysy twarzy stawały się coraz wyraźniejsze im bliżej było do wschodu słońca.

Miała wyrazistą, pociągającą twarz, która w każdej mierze kłóciła się z męskim strojem i pewnie trzymaną w dłoniach bronią. Proste, czarne włosy sięgały jej do obojczyków, niezwiązane nawet jedną wstążką, wbrew wszelkim panującym zwyczajom. Od jej postaci biła niesamowita swoboda, otwartość i naturalność, a jednocześnie nie można było jej odmówić pewnej tajemniczej, z wszech miar intrygującej aury, której źródłem bezsprzecznie były oczy; Fredriksen nigdy wcześniej nie spotkał się z tak intensywnym spojrzeniem błyszczących źrenic, z wyraźną, ciemną obwódką wokół zielonobrązowej tęczówki, która odcinała się od bardzo jasnych białek. Miał wrażenie, że nieznajoma czyta mu w myślach bez żadnego problemu.

— Proszę się nie obawiać, admirale, tutaj będziecie bezpieczni — zwróciła się do niego z kojącym uśmiechem. — Właśnie wyruszaliśmy do portu, by sprawdzić, czy ktoś z was tam nie został i nie potrzebuje pomocy.

— Cóż, szczęście więc, że znaleźliśmy was prędzej. Komu zawdzięczamy ocalenie?

— Lorena. — Wyciągnęła ku niemu dłoń, rozciągając pełne usta w czarującym uśmiechu. — Lorena Cardoso.

— Bjørn Fredriksen — przedstawił się, zaskoczony tym gestem. Po chwili wahania uścisnął wyciągniętą dłoń Loreny, ale nie wypuścił jej od razu. — Skąd wiesz, kim jestem? — zapytał spokojnie, nie spuszczając oka z twarzy kobiety.

— Przygotowywaliśmy się do wczorajszej nocy od przeszło tygodnia, admirale — wyjaśniła, zupełnie niezrażona, również nie zwalniając uścisku. — Na szczęście wszystko się powiodło i królowa Arendelle jest już poza zasięgiem Stavarssona.

Fredriksen poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie.

— Skąd to wiesz?

— Jesteś z Rubenem, jesteś z Bogiem**. To on zaplanował tę ucieczkę, jak i nakazał mi czuwać nad miastem, gdy jego już tu nie będzie.

Admirał bił się z myślami. Do tej pory był niemal pewny, że ucieczka na Diabelskiej Burzy była jedynie zamianą jednego zła na drugie, ale stojąca przed nim kobieta, najwyraźniej będąca wspólniczką następcy iberyjskiego tronu, nie dość, że nie ukryła prawdy, to jeszcze ocaliła ich przed pewną śmiercią z rąk najemników Hansa i zapewniła rannemu Kristoffowi opiekę, której tak desperacko potrzebował.

— Wejdźmy do środka, nie powinniśmy ryzykować, że ktoś cię zobaczy — powiedziała przyjaźnie, ruszając w kierunku tawerny. — Myślę, że rozpoznasz przynajmniej jednego z moich dzisiejszych gości.

Fredriksen nic nie odrzekł na to tajemnicze stwierdzenie ani nie zaoponował. Potrzebował odpoczynku oraz bezpiecznego miejsca, gdzie mógłby przemyśleć, co się wydarzyło, zasięgnąć informacji i znaleźć sposób na powrót do domu, swoich ukochanych córek i swojej królowej, której przyrzekł służyć. Coś w głosie i postaci Loreny, pomimo całej tajemniczości, najpewniej związanej z jej zniewalającą, nieprzystającą do tego miejsca urodą, mówiło mu, że powinien jej zaufać. Jego wątpliwości rozwiały się, gdy stanął w progu tawerny i jego oczom ukazała się sporych rozmiarów, jasna, czysta sala zastawiona prostymi stołami i krzesłami. Wszystkie były puste, poza jednym, tuż obok zarzuconego bełtami kontuaru, przy którym siedział, nie kto inny, jak Jego Królewska Wysokość książę Alexander, w towarzystwie olśniewająco pięknej, czarnowłosej dziewczyny, którą mógłby uznać za siostrę Loreny, gdyby nie nieskończenie szafirowe oczy, wpatrujące się w niego z ulgą. Chociaż widział ją po raz pierwszy w życiu, rozpoznał ją natychmiast, a ona podbiegła do niego, przewracając z hukiem krzesło.

— Hiem! — wykrzyknął admirał i porwał w ramiona dziewczynę.

— Bjørn — pozdrowiła go niskim, ciepłym głosem, który drżał radością i ulgą.

— Myślałem, że nie żyjesz! — Fredriksen odsunął się od Hiem, by móc się jej przyjrzeć, ale nie wypuścił jej z objęć, zupełnie jakby była jego czwartą córką. — Nawet nie wiesz, jak się cieszę!

— To wszystko zasługa księcia Alexandra. — Hiem uśmiechnęła się do infanta, wyciągając ku niemu zachęcająco dłoń. Ten, zmęczony, wymizerowany i mokry, poprawił zwisający mu z ramion ręcznik i przyczłapał do admirała, by serdecznie go uścisnąć.

— To długa historia — skomentował oględnie infant.

— Dziękuję, Wasza Królewska Wysokość.

— Teraz po prostu "Alexandrze", admirale — sprostował z gorzkim uśmiechem.

W jego zwykle lśniących radością oczach niewypowiedziany smutek wyraźnie odcisnął swoje piętno. Fredriksen spojrzał na infanta z sympatią, by dodać mu otuchy. Chociaż w pałacu nie zamienili ani słowa, to jednak wspólnie przeżyte cierpienie zbliżało zdecydowanie szybciej niż toasty i kurtuazyjne pogawędki.

— Będziecie mieli mnóstwo czasu, żeby wszystko sobie opowiedzieć — przerwała im Lorena, wchodząc do sali. — Admirał musi odpocząć. — Podwinęła do łokci szerokie rękawy męskiej koszuli i odłożyła kuszę na blat kontuaru, nie tracąc przy tym ani odrobiny gracji, którą przyciągała spojrzenia jak magnes.

— Co z Kristoffem? — zapytał z troską Fredriksen.

— Będzie zdrowy — odpowiedziała pewnie Lorena, przegryzając jabłko, które wcześniej przetarła o nogawkę spodni. — Doktor wyciągnął bełty i wypalił rany. Trochę poleży, ale nic mu nie będzie. Jak noga?

— Całkiem nieźle, chociaż wysoki but nieco poprawia sytuację.

— W takim razie proszę go jeszcze nie zdejmować, zaprowadzę pana do pokoju.

Admirał dopiero teraz poczuł, jak bardzo był zmęczony, a jego ciało – zupełnie wyzute z sił. Hiem pogładziła go po ramieniu, mówiąc:

— Idź odpocząć, Bjørn. Obiecuję, że tym razem nie będę ci przeszkadzać.

Admirał Fredriksen uśmiechnął się do syreny i uścisnął jej dłoń, po czym pokuśtykał za Loreną ciemnym i zadziwiająco cichym jak na tawernę korytarzem. Jej cichy krok i sylwetka przypominająca ściśniętą, w każdej chwili gotową wystrzelić sprężynę, sprawił, że na powrót stał się czujny. Ta kobieta miała w sobie coś niebezpiecznego, co jednocześnie przyciągało, a zarazem kazało mieć się cały czas na baczności. Nie wiedział tylko, czy winna temu była jej uroda połączona z męskimi manierami, czy też jej koneksje z księciem Rubenem.

— Oto pański pokój, doktor zaraz do pana przyjdzie — powiedziała swoim nieskończenie jedwabistym głosem, otwierając jedne z drzwi po prawej stronie korytarza. — Życzę miłego pobytu w Oczach Valencii.

Admirał rozejrzał się po skromnym wnętrzu, ale gdy odwrócił się, by podziękować, Loreny już przy nim nie było.

***

Arendelle, obecnie

Marszałek Arenhus starannie wysuszył końcówkę pióra, po czym ostrożnie nałożył na nie skórzaną sakiewkę i odłożył je na miejsce, które z dumą zajmowało od niepamiętnych czasów – gdzieś pomiędzy kałamarzem a Biblią, sędziwą jak sam Bóg. Na dziś zakończył już pracę. Gdy upewnił się, że wszystko na biurku leżało równo i na przeznaczonym sobie miejscu, wstał powoli, by rozprostować stare kości, w których trzaskały mrozy osiemdziesięciu pięciu zim. Podszedł do okna i oparł się o parapet, by morskie, orzeźwiające powietrze przegnało ciężar starości, okrywający jego płuca niczym mech, który cicho otula chylący się dąb.

Słońce wisiało jeszcze wysoko, lecz chłodne, zaborcze palce wrześniowego wiatru kradły ciepło jego promieni i unosiły je gdzieś ku morzu z rozkazu nadciągającej jesieni. Jego myśli natychmiast pobiegły wraz z nim na południe, do Elsy i Anny. Pewnie w Iberii cieszyły się jeszcze pełnią lata. Uśmiechnął się ciepło, czując, że na pewno dotarły tam bezpiecznie, i że nic im nie groziło. Wierzył, że poradzą sobie ze wszystkim i wrócą do domu, nim nadejdą srogie mrozy.

W końcu miały siebie.

Ta myśl obudziła w nim pewien dziwny rodzaj nostalgii o dwóch twarzach, która zawsze śmiała się przez łzy, i której nadejścia nigdy nie mógł przewidzieć ani powstrzymać. Arenhus odwrócił się od okna i usiadł powoli w starym fotelu, stojącym na środku gabinetu, naprzeciwko kominka, w którym przyjemnie trzaskały suche, sosnowe drwa, napełniając pokój słodką, dymną, żywiczną wonią. Stojący przy drzwiach zegar wybił właśnie godzinę osiemnastą. Jego głęboki, donośny dźwięk zamilkł jednak niemal natychmiast, jakby zawstydzony karcącymi spojrzeniami setek przedmiotów, które zapomniały już o istnieniu czasu: dębowych figur szachowych, które od lat drzemały nieporuszone, kolekcji pieczęci z herbami dawno zapomnianych rodów, wiszącej na ścianie nieaktualnej mapy świata oraz całego mnóstwo ksiąg, zwojów, map i notatek.

Przez całe życie marszałka niemal nic w tym gabinecie nie uległo zmianie, począwszy od dnia, w którym jako mały chłopiec przybiegł tu ukryć się przed światem, przez tysiące godzin, które spędził w samotności na studiowaniu książek, aż do dzisiaj, gdy sam zaliczał się już do wciąż sprawnych antyków.

Samotność od zawsze była zaszczepiona w jego sercu, chociaż nigdy los nie skazał go na prawdziwe opuszczenie; jego rodzice umarli na suchoty, w niewielkim odstępie czasu, gdy miał zaledwie pięć lat. Jako syn marszałka koronnego został przygarnięty z otwartym sercem przez króla Håvarda, dziadka Agnarra, stając się poniekąd jego ulubieńcem, dopóki nie urodził mu się syn. Od zgiełku dworu Arenhus wolał jednak kojące żal straty, cierpliwe towarzystwo starych ksiąg, chcąc w przyszłości pójść w ślady swojego ojca. Spędzając czas w pachnącej starością papierowej ciszy, zapomniał jednak, że kiedykolwiek był chłopcem. Tak przesiąknął duchem marszałkowskiego gabinetu, że nie potrafił dopasować się do życia, którym powinno żyć każde dziecko w jego wieku, a które uciekło, nim się obejrzał. Przez wiele lat czuł się niezrozumiany, nigdy nie nauczywszy się właściwie postępować z ludźmi, którzy byli diametralnie różni i nieraz bardziej skomplikowani od książek.

Dopiero gdy skończył czterdzieści jeden lat i królowi Runeardowi urodził się jedyny syn, Agnarr, życie marszałka się zmieniło. Towarzyszył następcy tronu na każdym kroku, przeżywając swoją zagubioną młodość jego oczyma. Pomimo ogromnej różnicy wieku, dzięki inteligencji i wrażliwości Agnarra zaprzyjaźnili się ze sobą. Arenhus w końcu poczuł się potrzebny i zrozumiany. Żonę Agnarra, Idunę, pokochał jak własną siostrę, której nigdy nie miał, a Elsa i Anna stały się dla niego prawdziwymi oczkami w głowie, perełkami, dla których był w stanie zrobić wszystko.

Kiedy jednak Agnarr i Iduna nagle odeszli, zupełnie jak jego rodzice, przeżył to tak boleśnie, iż odsunął się od życia politycznego, oddając Arendelle pod tymczasową protekcję Karola Gustava Dziesiątego, który zaoferował swą pomoc, do głębi przejęty stratą przyjaciela, jakiego miał w królu Agnarze. Arenhus z ciężkim sercem pożegnał się z Elsą i Anną i wyjechał do Bergen, skąd pochodził, by powrócić ze ściśniętym sercem dopiero po trzech latach, dowiedziawszy się, co wydarzyło się podczas koronacji Elsy, na którą nie mógł się udać z powodu choroby.

Dopiero tam, w miejscu, gdzie przyszedł na świat, zrozumiał, że tak naprawdę już zawsze będzie sam. Wszyscy kiedyś odejść przecież musieli i pogodził się ze swoim osobistym przekleństwem, iż ci, którym ofiarował swoje serce, odchodzili zdecydowanie za wcześnie i zbyt nagle: jego najdrożsi rodzice, król Håvard, który zadbał o jego wychowanie, później królowa Rita, cicha i łagodna, rubaszny król Runeard, nierozłączni Agnarr i Iduna, którym był aniołem stróżem. On sam jednak trwał, zawsze nieco z boku, by uszczęśliwić siebie, oddając wszystko, co w sobie miał najlepsze, aby później opłakiwać stratę. Nigdy jednak żal, że poświęcał siebie tak dalece, nie pozostawał z nim na zawsze – to w końcu napędzało w nim, człowieku z minionego wieku, przestarzałym i niezmiennym, uformowane z ksiąg, spragnione człowieka serce.

Chyba na starość robię się zbyt sentymentalny, pomyślał, z lekkim uśmiechem ścierając pojedynczą łzę, która właśnie trafiła w ślepy zaułek labiryntu zmarszczek. Po chwili jego zmęczona, bielutka głowa opadła na pierś, a cichy oddech wraz ze wskazówkami zegara zaczął odmierzać nikomu tutaj niepotrzebny czas.

*

— Panie marszałku, proszę się zbudzić. Panie marszałku!

Arenhus gwałtownie otworzył zmęczone powieki, orientując się, że słońce już dawno zniknęło za horyzontem, a niebo pokryły ołowiane, burzowe chmury, przez co w ciemności nie rozpoznał twarzy budzącego go mężczyzny.

— Coś się stało? Która godzina? — zapytał, niezadowolony, że ktoś tak gwałtownie wtargnął w jego zasłużony odpoczynek.

— Za dziesięć minut wybije dwudziesta druga, proszę pana. Ktoś jednak o tej porze pragnie się z panem zobaczyć.

— Kto taki? — zapytał zaskoczony marszałek, wstając ku ogólnemu niezadowoleniu wszystkich stawów.

— Nie wiemy, nie przedstawił się.

— I wpuściliście go do środka?

Po głosie poznał Tomasa, jednego z gwardzistów, który służył w pałacu już ponad siedem lat. Arenhus nie podejrzewał go o popełnienie takiego błędu, jakim bez wątpienia było wpuszczenie do domu królowej obcego człowieka.

— Nie mieliśmy wyboru, nosi na palcu pierścień królowej Frei.

Arenhus spojrzał na Tomasa tak, jakby nie był do końca pewny, czy rzeczywiście się obudził i nie śni na jawie.

— Jesteś absolutnie pewien?

— Byli ze mną Bjørn i Anders i obaj potwierdzili, że pierścień jest autentyczny. Poza tym ten mężczyzna naprawdę wygląda na kogoś ważnego, jest wysoki, bogato ubrany...

— Dobrze, już się nie tłumacz. Zaprowadź mnie do niego — rozkazał twardo marszałek, zapominając o zmęczeniu.

Pierścienie królowej Frei, dziś niemal już zapomniane, były przedmiotami, którymi władcy Arendelle obdarowywali ludzi dokonujących znaczących zasług dla królestwa. Gwarantowały im one dożywotnie prawo do zwracania się do rodziny królewskiej o pomoc oraz możliwość schronienia się w każdym zakątku kraju, nie wyłączając pałacu, bez względu na okoliczności. Pierścienie te wytwarzał z najwyższej próby srebra tylko jeden uprawniony złotnik – mistrz w swoim fachu – formując je w krótkie walce, na środku których grawerował krokus, symbol Arendelle.

W pospiesznej drodze na dół marszałek przeszukiwał najgłębsze zakamarki umysłu w poszukiwaniu wspomnień. Pamiętał, że już król Håvard, pradziadek Elsy, nigdy nie zdecydował się nikogo obdarować pierścieniem przez wzgląd na coraz szersze otwarcie się Arendelle na świat i związane z tym bezpieczeństwo kraju, a wszyscy następcy poszli za jego przykładem. Pierścień królowej Frei nie był dziedziczny. Nie dało się go też podrobić, gdyż wszystkie zabezpieczenia były tajemnicą złotnika.

— Gdzie jest nasz gość? — zapytał Arenhus, gdy, wszedłszy do holu, nie zobaczył nikogo, kto by na niego oczekiwał.

Na twarzy Tomasa wymalowane było natomiast bezbrzeżne zdziwienie.

— Nie rozumiem, przecież Bjørn i Anders mieli tu z nim czekać...

Zirytowany marszałek ruszył korytarzem przed siebie.

— Proszę zaczekać, panie marszałku!

— Sam go znajdę. Ty na wszelki wypadek zostań tutaj, gdyby twoi koledzy okazali się jeszcze mniej zaradni i przez przypadek zgubili zupełnie obcego, rosłego mężczyznę na środku pałacu.

Arenhus zdecydowanym krokiem przemierzał korytarze, chcąc jak najszybciej znaleźć tajemniczego gościa. Był zły, że zamiast w spokoju cieszyć się chwilą wytchnienia, z winy strażników musiał po nocy uganiać się za jakimś nieznanym człowiekiem, który szybciej by z nim porozmawiał, gdyby zaczekał przy wrotach. Choć w grę wchodził pierścień królowej Frei, to marszałek nie był aż tak naiwny, by nie wierzyć, że mógł istnieć sposób dokładnego skopiowania go. Nie miał też aż tak zakurzonej ze starości pamięci, by nie pamiętać wszystkich obdarowanych pierścieniami – a oni, co do jednego, spali już snem wiecznym.

Znalazł się już po drugiej stronie pałacu, a do tej pory nie usłyszał choćby najcichszego szmeru. Już miał wrócić, by wszcząć alarm, lecz dokładnie w tej samej chwili dostrzegł, że jedno skrzydło drzwi prowadzących do komnaty portretowej było uchylone, a przez szparę wydostawała się słaba smuga światła. Ostrożnie rozejrzał się dookoła, po czym cicho podkradł się do wejścia i zajrzał do środka.

Ku jego zaskoczeniu, w zwykle pustej pod nieobecność Anny sali, w żyrandolach zapalone były wszystkie świece, rzucając migotliwą, niepokojącą poświatę na postać stojącą pośrodku, tyłem do wejścia. W jej posturze, pomimo iż aż biło od niej szlachetne urodzenie, było coś odpychającego, coś, co nie pozwalało spojrzeć na nią przyjaźnie.

Bjørna i Andersa zaś nigdzie nie było widać.

— Pałac królewski to nie muzeum — powiedział surowo marszałek, wchodząc w krąg światła.

Obcy mężczyzna nawet nie drgnął ani nie odwrócił głowy, cały czas wpatrzony w jeden obraz, wiszący na środku tylnej ściany – portret koronacyjny królowej Iduny.

— Im dłużej będziesz odmawiał opuszczenia tego miejsca, tym surowsze czekają cię konsekwencje — zagroził Arenhus.

W tym momencie przybysz powoli uniósł prawą dłoń i marszałek dostrzegł, że na jej środkowym palcu widniał pierścień królowej Frei, rzucający odblaski na pogrążone we śnie obrazy.

— Myślę, że mam pełne prawo tu przebywać — powiedział obcy z pięknym, arendalskim akcentem, zaciskając dłoń w pięść. Jego głos zagrał na napiętych strunach ciszy tak donośnie i głucho, jakby pochodził z czeluści zaświatów. — Kim jestem, zapewne też już wiesz, choć po tylu latach twój wiecznie stary umysł musiał porzucić pamięć o mnie — dodał, odwracając się przodem do Arenhusa, a jego martwe, stalowe spojrzenie przeszyło go na wskroś.

Arenhus otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

— Magnus Stavarsson?

Nigdy nie spodziewał się już ujrzeć tej szlachetnie zimnej twarzy. Choć minął już szmat czasu, od kiedy widział ją ostatni raz, to niewiele się ona zmieniła, poza tym, że dawno zrzuciła już młodzieńcze szaty. To co jednak uległo przemianie, spowodowało, że dawno zagrzebane uczucia niechęci i obawy, obudziły się w marszałku ze zdwojoną siłą.

— Graf Stavarsson, ku ścisłości. — Magnus wygiął wargi w lekkim uśmiechu, który jednak nie objął twarzy, zupełnie jakby mięśnie poruszające wargami były jedynymi, które jeszcze były w stanie funkcjonować w śmiertelnym mrozie bijącym od całej jego postaci.

— Zmieniłeś się — stwierdził kurtuazyjnie Arenhus, zaplatając dłonie przed sobą.

Miał głębokie przeczucie, że ta wizyta nie była przypadkowa. Nie sądził, by Stavarsson ot tak zechciał odwiedzić miejsce, w którym tyle przecierpiał. Był też zbyt stary i zbyt doświadczony, by nie dostrzec, że zmiany w wyglądzie Magnusa nie zostały wyryte ludzką ręką. Gdy zobaczył go pierwszy raz, zapamiętał go jako wysokiego, smukłego i niezwykle urodziwego młodzieńca z dalekiej północy, o włosach barwy pszenicy, błękitnych oczach i bladej, poważnej twarzy, nigdy niezdradzającej zamysłów serca. Teraz ta sama twarz była zupełnie martwa.

— Widzę, że twoja niezdrowa ambicja zaprowadziła cię dalej, niż sądziłem...

— I zawsze będę ci wdzięczny za rozbudzenie jej. Najwięcej jednak zawdzięczam Idunie. Zostawiając mnie dla Agnarra, znacznie przyczyniła się do odkrycia moich, że tak to ujmę, naturalnych predyspozycji. W zasadzie powinienem jej za to podziękować... Gdyby oczywiście żyła.

— Po co tu przybyłeś? — zapytał twardo Arenhus, cały czas próbując zapanować nad wzbierającym w nim strachem, do którego dołączył niewypowiedziany gniew. Nikt nie miał prawa w taki sposób wypowiadać się o istocie tak czystej i niewinnej jak Iduna. Pierwszy raz szczerze się ucieszył, że Elsa i Anna były daleko stąd.

Stavarsson podszedł do marszałka tak blisko, że ten mógł niemal poczuć na czole jego zimny oddech.

— Nie bój się, mój drogi nauczycielu. Nie przyszedłem tu rozpamiętywać przeszłości — powiedział pojednawczo Magnus.

— Więc zapytam po raz kolejny, po co tu jesteś? I skąd masz pierścień?

— Iduna dała mi go w sekrecie, tuż po ślubie z Agnarrem, sądząc, że ten podarunek sprawi, że wszystko będzie jak dawniej — odpowiedział Magnus, spoglądając na pierścień z mieszaniną żalu i wściekłości, zupełnie jakby był to swego rodzaju stygmat, który choć sprawiał potężny ból, to obiecywał utrzymanie obranej ścieżki. — Przyszedłem się tu tylko po to, by się pożegnać. Niedługo będą potrzebować mnie gdzie indziej. — Stavarsson ponownie odwrócił się plecami do marszałka i zapatrzył na portret królowej Iduny.

— Z kim? Jej Królewska Mość wyjechała.

— Wiem, wiem, zdążyliśmy się już poznać w Valencii — odparł nieobecnym głosem Magnus, powoli wyciągając dłonie ku ramom obrazu. — Chciałem pożegnać się z nią...

Arenhus, blady z przerażenia, nie zdążył odpowiedzieć. W chwili, gdy Stavarsson dotknął płótna, nadciągająca burza wydała z siebie pierwszy krzyk grzmotu, rozdzierając niebo kościstym piorunem. Nim marszałek zdążył mrugnąć, postać Magnusa zamieniła się w gęsty, czarny, nieprzenikniony dym. Płomienie świec zdusiły się w sobie, jakby chwycone za gardła, i w całej komnacie zapadła ciemność.

Poczuł, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, a głowa staje się nieważka, tracąc poczucie kierunku. Ostatnim co usłyszał, upadając na kolana, był ogłuszający trzask pękających szyb, gdy wszystkie okna eksplodowały na raz, głuchy odgłos uderzeń w zamknięte magią drzwi oraz złowróżbne skrzypienie metalowych łańcuchów mocujących żyrandol, który znajdował się tuż nad jego głową.

Powoli uciekające w głąb czaszki oczy prześliznęły się po walających się wszędzie odłamkach szkła – część z nich siłą wybuchu wbiła się w bezcenne płótna, niszcząc je nieodwracalnie. Ulewny deszcz zacinał do środka komnaty, zalewając panele i drogocenny dywan. Zapadła cisza, w której słychać było jedynie jednostajny szum ulewy oraz odległe pomruki grzmotów. Błyskawica po raz kolejny rozdarła niebo, a w jej trupim blasku Arenhus dostrzegł, że po jednym obrazie na ścianie pozostał tylko ciemny ślad odciśnięty przez ramę. Portret koronacyjny królowej Iduny zniknął.

Marszałek nie był w stanie się poruszyć ani wołać o pomoc. Był przerażony wizją Elsy konfrontującej się ze Stavarssonem, jego najlepszym uczniem, którego ktoś pewnego dnia zwiódł z właściwej ścieżki. Co uczynił z siostrami? Czy jeszcze je zobaczy, czy też przyszedł moment kolejnej straty? Jego zmęczone serce nie było w stanie udźwignąć podobnej myśli; Arenhus stracił przytomność, a ostatnim dźwiękiem, jaki dotarł do jego świadomości, był trzask pękającego łańcucha żyrandolu.

~

* (hiszp.) Opuśćcie, broń!

** Adaptacja portugalskiego powiedzenia: „Estás comigo, estás com Deus", co tłumaczy się „Jesteś ze mną, jesteś z Bogiem". Oznacza ono, że będąc z daną osobą jesteś bezpieczny i niczego ci nie zabraknie.