Kraina lodu Wiki

Rozdział 2 - Książę Kapitan[]

Natura nie znosi pustki.

Elsa zrozumiała to, gdy przez ciągnące się w nieskończoność godziny wpatrywała się tępo w mroki kajuty. Nic wokół nie poruszało się, nie było słychać kroków ani skrzypienia okrętu. Nie zastanawiała się nawet, dlaczego jej oczy nie chciały się zamknąć i jedynie prześlizgiwały się tam i z powrotem po niewyraźnych konturach mebli jakby z przyzwyczajenia, bo przecież coś widzieć musiały. Taka była ich natura, a natura nie znosi pustki, która wypełniała teraz całe jej serce.

Śpiąca na jej ramieniu Anna leżała w zupełnym bezruchu, co było do niej zupełnie niepodobne. Kiedy zemdlała i gwardziści położyli ją na łóżku, od tamtej pory nie otworzyła oczu ani nie poruszyła się, a co kilka minut spod jej zamkniętych powiek spływały ciche łzy. Elsa obejmowała siostrę mocno, by czuła, że nie jest sama. Chciała zapamiętać na zawsze bliskość Anny, gdyż nie zostało im wiele czasu. Kiedy w końcu się obudzi i dowie się, że uratowała życie temu, z którym słusznie, choć bezsilnie walczyła i przez którego straciła Kristoffa, z pewnością odwróci się od niej.

Popełniła zbyt wiele błędów, by łudzić się, że zmieści się jeszcze w choćby najszerszym marginesie przebaczenia.

Musiała usnąć na kilka godzin, ponieważ, gdy znów otwarła powieki, za iluminatorem dostrzegła czysty błękit przedpołudniowego nieba, którego istnienie opierało się wszelkim katastrofom. Nad zgliszczami jej duszy opadł kurz ostatnich myśli, ale wdzierający się do środka nieznośny błękit sprawił, że w pustce coraz wyraźniej mogła odczuć drgania zbliżającego się trzęsienia ziemi. Nadchodził drugi dies irae, zaślepiając ją samą, bo i skierowany był głównie przeciwko niej, nawet jeśli wszędzie widziała twarz Rubena.

Delikatnie ułożyła bezwładną Annę na poduszkach i wstała, żywiąc osłabłe mięśnie padliną tego, co zdawało jej się, umarło w niej na zawsze: ufności, empatii i wrażliwości.

Pogrążona w czarnych myślach nie zauważyła nawet, że gdy spała, ktoś postawił na stoliku dwie tace ze śniadaniem, podanym po żołniersku, w drewnie i metalu, ale porządnie przyrządzonym i obfitym. Nigdzie nie podejmowało się więźniów w podobny sposób, ale Elsa nie zwróciła na to uwagi. Kiedy zaś usłyszała uprzejme pukanie do drzwi, wydało jej się ono najbardziej surowym, a gdy gwałtownie je otwarła, by zetrzeć przybysza na proch, ujrzała pierwszego oficera, João Coimbrę, który stał zupełnie bez ruchu, nie patrząc jej w twarz.

— Kapitan uprzejmie prosi o spotkanie z Waszą Królewską Mością.

Jego zwykle nieprzyjemny, chrapliwy głos stracił całą swoją moc, zupełnie jakby Coimbra cierpiał, przekazując tę wiadomość, ale tego Elsa również nie chciała dostrzec.

— Przyprowadź księdza Lysberga.

Oficer nie stracił ani sekundy na kwestionowanie jej lodowatego rozkazu. Skłonił głowę i zawrócił na pięcie, a Elsa z hukiem zatrzasnęła za nim drzwi.

Po kilkudziesięciu sekundach Coimbra wrócił z kapłanem, który jakby w przeciągu jednej nocy postarzał się o dziesięć lat. Jego bielutkie włosy przerzedziły się, zmarszczki pogłębiły, a błękit jego oczu rozcieńczył się tak mocno, że stał się niemal przeźroczysty.

— Niech ojciec czuwa nad moją siostrą. Nie chcę, by była zupełnie sama, kiedy się obudzi.

Ksiądz Lysberg pokiwał głową, ale nie odrywał swojego odmienionego, przenikliwego spojrzenia od twarzy królowej, które niespodziewanie przebiło się przez powłokę wściekłości, jaka biła z jej twarzy.

— Czy Wasza Królewska Mość wie, po co tam idzie? — zapytał powoli po arendalsku, by czekający za progiem skamieniały pierwszy oficer nie zrozumiał jego słów.

— Tak — odpowiedziała hardo, ale coś kazało jej uciec od jego wzroku.

Sędziwy kapłan nic na to nie odpowiedział i usunął się królowej z drogi, by ostrożnie przysiąść na łóżku obok nieruchomej księżniczki.

Elsa wyszła z kajuty i podążyła za Coimbrą, który prowadził ją na sztywnych nogach do Księcia Kapitana. Nie myślała, że może już nie wrócić z powrotem, ani nie dbała o to, że za chwilę być może rozpocznie się sąd nad jej duszą. Zmierzała tam tylko z jedną intencją – odpłacić księciu Rubenowi za wszelką krzywdę, sprawić, żeby poczuł niewyobrażalne cierpienie Anny oraz jej własne upokorzenie, żal i bezsilność, podsycane przez fakt, że dobrowolnie uratowała mu życie. Była przygotowana na to, że ujrzy triumfującego potwora, od którego zależeć będzie jej los, a wtedy wolała już zabić go i pogrzebać własną duszę, by oszczędzić hańby Arendelle, albo samej zginąć i położyć ostateczny kres wszystkiemu.

Drzwi do kajuty kapitana były otwarte na oścież, więc Elsa nie zmarnowała energii na wyważenie ich z zawiasów i wpadła do środka, zimna, wściekła, z twarzą zastygłą w strasznym grymasie, którego jej twarz nigdy wcześniej ani nigdy później nie poznała. Już unosiła ręce, by tę nawałnicę uczuć przelać w śmiertelne zwały lodu i śniegu, już jej zwężone furią źrenice strzelały po jasnym pomieszczeniu w poszukiwaniu celu, już czuła śmierć na ramieniu, własną lub jego, lecz to, co ukazało się jej oczom, bezwzględnie nakazało jej się zatrzymać, wbrew nawale tych strasznych emocji, których wcześniej nie znała i znać nie chciała, a które podsycała, znajdując w nich jedyną nadzieję na sprawiedliwość.

Książę Rubén oczekiwał na nią, ale nie jako zwycięzca ani kolos, którego jedno spojrzenie było zdolne wytrącić broń z rąk wroga; kapitan Diabelskiej Burzy siedział za masywnym stołem, niczym wyrzucony na brzeg wrak, zrzucając nań cały ciężar swojej szerokiej piersi. Łokcie oparł na blacie, a dłonie zaplótł i przyłożył do ust, jak ktoś, kto żarliwie modli się o miłosierdzie. Oczy miał zamknięte, jakby nie chciał widzieć tego, co zaraz nastąpi.

Ten mężczyzna, który zdawał się nie mieć sobie równych niezłomnością, hardością i siłą, którą ją oszukał, skrzywdził i złamał, teraz siedział w bezruchu, oddając się w ręce. Musiał czuć jej gniew i wzburzenie jej mocy, gdyż jego oddech przyspieszył, a zamknięte powieki drgały, opierając się potrzebie odszukania wzrokiem zagrożenia.

Czy na pewno wiedziała, po co tu przyszła?

— Darowałaś mi drugą szansę, na którą zasługiwałem jako ostatni ze wszystkich, którzy kiedykolwiek cię skrzywdzili. Teraz, kiedy już wiesz, komu ocaliłaś życie, możesz ją odebrać, jeśli zechcesz — przemówił spokojnie, wciąż nie otwierając oczu.

Elsa, choć znów nie mogła nadążyć za biegiem wydarzeń, zdążyła już jednak wykształcić w sobie pewien schemat działań, w którym, wiedziona przykrym doświadczeniem, najpierw przysłuchiwała się swoim uczuciom, a potem łączyła je z rozumem. Był to jednak proces tym powolniejszy, im więcej sprzeczności targało jej sercem, więc wciąż pozostawała milcząca, szukając wyjścia z sytuacji, którym zdecydowanie nie mogło być zamordowanie Rubena z zimną krwią. Na samą myśl Elsę przeszedł dreszcz przerażenia, że w ogóle taki pomysł postał jej w głowie, gdyż doskonale pamiętała, że przed rokiem strach i gniew niemal doprowadziły ją do tej straszliwej ostateczności.

— Jak bardzo będę żałować, jeśli nie zechcę? — zapytała, a jej głos wciąż nosił w sobie znamię pierwotnego wzburzenia dziwnie zmieszanego z bezsilnością – charkotu rannej lwicy, której przetrzebiono młode.

— Nikt już niczego nie będzie żałował, oprócz mnie — odpowiedział równie poważnie, ale jego głos już nie zabrzmiał tak czysto ani wyraźnie.

Elsa nie rozumiała sensu wypowiedzianych przez księcia słów, które, choć były dla niej pierwszym przebłyskiem ulotnej nadziei, zabrały też całą radość z ujrzenia światła po całych godzinach spędzonych w mroku.

— Otwórz oczy. — Te słowa balansowały między stanowczą prośbą a łagodnym poleceniem, oddając wszystkie uczucia i myśli królowej tak samo gotowej odetchnąć nieznaną wcześniej ulgą, co przyjąć kolejny atak.

Rubén spełnił jej życzenie, ale nie poruszył się ani o centymetr, jakby z łoża śmierci wstał uformowany z gliny i posadzono go na krześle, by przypadkiem nie przewrócił się i nie roztrzaskał na kawałki.

Elsa uważniej niż kiedykolwiek zaczęła badać te niemal czarne oczy, rozszerzone tak niepodobnym do nich strachem. Teraz, kiedy zniknął z nich chaos kłamstwa i nieustannej walki z samym sobą o zachowanie śmiertelnej tajemnicy, nabrały one zupełnie innego wymiaru: wichura zmieniająca ich odcień z każdą sekundą ustąpiła miejsca ciszy właściwej nieporuszonej tafli przejrzystego jeziora, w której wszystko odbijało się takim, jakim było w rzeczywistości, bez zniekształceń ani półcieni. Ich powaga i cierpliwość obdarzały jakąś niesamowitą, łagodną czcią wszystko, na czym spoczywały, nieprzerwanie zwyciężając pustkę, jaka pozostała w nich po radości, którą ktoś lub coś kiedyś brutalnie wyrwało. Ich spojrzenie przypominało Elsie uwiecznione na obrazach spojrzenia męczenników w chwili kaźni; nigdy wcześniej nie spotkała się z podobnym wejrzeniem u drugiego człowieka.

Rubén cierpliwie poddawał się osądowi jej przeszywającego spojrzenia, które przezierało wprost do jego duszy, czytając z niej jak z otwartej księgi, a gdy karzący wyraz twarzy Elsy zaczął łagodnieć, odetchnął i ukrył twarz w dłoniach.

Elsa pierwszy raz od wielu dni pozwoliła sobie poczuć iskierkę radości, że już nie doświadczała tego straszliwego gniewu, i że nie zdążył on doprowadzić jej do żadnych nieodwracalnych czynów. Rozluźniła spięte ciało, bo to oznaczało, że ta rozjuszona, żądna krwi Elsa również nie była tą prawdziwą Elsą. Zaraz przypomniała sobie jednak, że nawet jeśli Rubén z jeszcze nieznanych powodów wyrwał ich z portowej matni, zagrożenie ze strony Stavarssona jeszcze nie minęło, a sam książę, choć z pogromcy przeobraził się w niespodziewanego sojusznika, wciąż nie zdradził sekretów swojego sumienia, bo i jedno spojrzenie w oczy, choć powiedziało najważniejszą w tym momencie prawdę, było zaledwie początkiem wszystkich odpowiedzi, których próżno sama poszukiwała. Wciąż pozostała więc czujna na nawet najmniejszą oznakę podstępku.

Rubén przeczesał dłonią włosy i wyprostował się, powoli budząc się do życia z odrętwienia. Dopiero teraz Elsa zwróciła uwagę na jego wygląd, który naprawdę godny był osoby w ostatniej chwili zawróconej z progu śmierci: nawet tak drobne ruchy jak podniesienie ramienia czy odwrócenie głowy zdawały się kosztować go wszystkie siły; jego śniada cera wciąż podszyta była śmiertelną bladością, która nadawała jej chorobliwy, ziemisty odcień, od którego jeszcze wyraźniej odcinały się fioletowosine okręgi pod oczami.

— João! — powiedział głosem, który jako pierwszy zaczął odzyskiwać ducha. — Traz uma cadeira, por favor.

Elsa odwróciła się i dostrzegła stojącego w drzwiach pierwszego oficera, który natychmiast zakrzątnął się po kajucie i przyniósł królowej krzesło. Gdy kłaniał się jej z pewną powściągliwością, dostrzegła na jego surowej twarzy resztki wzburzenia i zrozumiała, że musiał oglądać całą scenę od samego początku i drżeć o życie swojego kapitana. Nie zdradził mimo to swojej obecności aż do teraz, zupełnie jakby miał przykazane nie interweniować, nieważne jak potoczyłyby się wypadki.

— Dziękuję, że po raz drugi Wasza Królewska Mość zdecydowała się mi zaufać... — powiedział spokojnie książę, wpatrzony w swoje ogromne dłonie, splecione na blacie stołu.

— Za dużo między nami zaszło, by można było tutaj mówić o zaufaniu — przerwała mu nieco ostrzej niż zamierzała, lecz pęd następujących po sobie gwałtownych zwrotów, nie pozwalał jej jeszcze w pełni uwierzyć w szczerość Rubena. — Jestem gotowa cię wysłuchać i od tego, co powiesz, zależeć będzie moje zaufanie. Dokąd nas wiedziesz?

— ...jak również za uratowanie mi życia, od czego chyba powinienem był zacząć — kontynuował z uporem, ale Elsa widziała, że jej słowa poruszyły go. Twarz Rubena jakby odżywała; nie przypominała już wykutej w kamieniu maski, jaką doskonale znała z Iberii, ale w końcu zyskiwała wyraz, zyskiwała życie.

— To wszystko, co wydarzyło się w Valencii, musiało być dla was wszystkich prawdziwym koszmarem. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam wam to wynagrodzić. Żywię jedynie nadzieję, że gdy wyznam Waszej Królewskiej Wysokości prawdę, nie będę już dla ciebie więcej obiektem nienawiści.

— Dokąd nas wiedziesz? — zapytała ponownie i równie hardo, nie dając po sobie poznać, jak bardzo jej serce pragnęło zawierzyć jego słowom.

— Jesteśmy na Diabelskiej Burzy, której mam zaszczyt być kapitanem. Już znacznie oddaliliśmy się od Valencii, a jeśli wiatr dalej będzie nam sprzyjał, dotrzemy do Arendelle w niecałe dwa tygodnie — wyjaśnił, wciąż zachowując niewzruszony spokój.

— Zabierasz nas do domu?

— Owszem. Już nic wam nie grozi — odpowiedział, wcale nie zdziwiony podobnym pytaniem, ale bez śladu ironii, jakby tak czysty i głęboki ton głosu był zdolny jedynie do dociekania i stwierdzania uznanych prawd.

— Ale dlaczego? Dlaczego zdradziłeś Stavarssona?

Książę zacisnął szczękę i zmarszczył czoło, jakby coś w środku powstrzymywało go przed powiedzeniem prawdy i odsłonięciem własnych uczuć.

— Ponieważ przekonałem się, że jednak nie mógłbym spokojnie spać w nocy, wiedząc, że zyskałem, co chciałem kosztem twojej śmierci... waszej śmierci.

Teraz już wiedziała. Od początku czuła głęboko w swoim sercu, przekonanym jak nigdy wcześniej o swojej wyższości ten niepojęty rodzaj pewności, że płomień niepokoju buzujący w oczach księcia od momentu ich pierwszego spotkania był rezultatem siłowania się z własnym sumieniem i fakt, że nie umiał tego ukryć, stanowił dla niej koronny dowód, że był tylko narzędziem w rękach Stavarssona i, tak jak ona, ofiarą jego intrygi. Pamiętała przecież bardzo dobrze, że gdy rozmawiali w cztery oczy był całkowicie szczery, prostolinijny, momentami wręcz skrajnie bezpośredni, a teraz ryzykował życiem własnym i swojej załogi, by wyrwać ich z rąk Stavarssona i zabrać do domu.

Był to człowiek, który nie umiał udawać, a takich każda przybrana maska w końcu paliła w twarz.

— Przepraszam.

— Za co ty mnie chcesz przepraszać? — zapytał zaskoczony książę.

— Za moje słowa o zaufaniu. Wiem, że nie chciałeś nikogo skrzywdzić z własnej woli.

Książę Kapitan przymknął powieki i pokiwał głową. On również jakby postarzał od zeszłej nocy albo gdy opuścili Valencię, opadł z nich wszystkich jakiś czar i odkryła się przed nimi goła rzeczywistość.

Na jego wysmaganej wiatrem i słońcem twarzy dostrzegła pierwsze wyraźne zmarszczki, a w brodzie – siwe włoski. Wyglądał przez nie na jeszcze starszego i rzeczywiście trudno było uwierzyć, że nie przekroczył jeszcze trzydziestu lat. Chociaż oznaki te dodawały mu swoistej szlachetności, nie miały one tego dostojeństwa starzejącego się wina; było widać w nich raczej gwałtowność sztormów, jakich doświadczył w swoim życiu, aż starł się i spękał jak drewno statku, które poświęcało swoją lśniącą powłokę dla silnego wnętrza.

Książę wciąż pozostawał jednak zagadką i Elsa nie mogła wyrzucić z głowy niespokojnych myśli, choć jej serce jakby puściło w niepamięć wszystkie zranienia, jakich doświadczyło ze strony Rubena, poszukując przyczyn jego odmienności i jasno wytyczonych granic.

Ni stąd, ni zowąd, Rubén zacisnął dłonie w pięści i wyszczerzył zęby, jakby poraziła go fala gwałtownego bólu. Elsa zerwała się z krzesła, przestraszona, lecz po chwili zorientowała się, że bardziej obawiała się o Rubena niż o siebie; na początku nie mogła uwierzyć własnym oczom, ale po chwili nie miała już żadnych wątpliwości, że księcia palił żywy ogień, buzujący tuż pod powierzchnią jego skóry. W jego brodzie, włosach i brwiach przeskakiwały iskry, zaś szeroko otwarte oczy jarzyły się nienaturalnym blaskiem.

Już miała biec po João, gdy atak ustąpił równie szybko, jak się rozpoczął – skóra Rubena odzyskała właściwy koloryt, a jego mięśnie rozluźniły się, choć wciąż drżały, z osłabienia. Książę, oddychając ciężko, spojrzał na przerażoną Elsę i powoli podwinął lewy rękaw koszuli. Wewnętrzna strona jego nadgarstka była zupełnie czysta. Po tatuażu, o jakim opowiadała jej Anna, a jaki nosili wszyscy związani zaklęciem ze Stavarssonem, nie został nawet ślad.

— Zanim podano mi łzę jedną nogą byłem już po drugiej stronie, przez co zaklęcie przywiązania zerwało się. Stavarsson nie ma już nade mną żadnej kontroli, więc nic nie chroni mnie przed wahaniami magii — wyjaśnił, a ton jego głosu zaczął przypominać ten, jaki przybrał podczas ich pierwszej rozmowy w ogrodach, gdy potknął się i zaczął kuleć – przepełniony na równi jadem i goryczą.

— Twoja moc... skąd pochodzi? — zapytała Elsa ostrożnie, dzielnie znosząc ciężkie spojrzenie Rubena, jakie spoczęło na jej twarzy. Przypomniała sobie słowa infanta Alexandra, gdy mówił o strunach w duszy jego brata, których nie należało poruszać. Ta z całą pewnością była najgrubszą i najmocniej napiętą z nich.

Tę nieprzyjemną ciszę przerwał odgłos szybkich kroków na korytarzu, które okazały się należeć do João. Pierwszy oficer wszedł do kajuty, zdawkowo ukłonił się królowej, jakby już tym znudzony, po czym rzucił coś do Rubena, na co ten w końcu oderwał wzrok od twarzy Elsy.

— Przykro mi, Wasza Królewska Mość, ale jestem potrzebny na mostku. — Wstał powoli i oparł się na stole, jakby chciał sprawdzić, czy jego nogi już były gotowe go nosić.

— Czy Wasza Książęca Wysokość mógłby jeszcze chwilę zaczekać? — zapytała Elsa, również wstając.

Książę Kapitan powiedział coś spokojnie do João. Niski pierwszy oficer potaknął i wyszedł, zostawiając ich samych.

— Wasza Królewska Mość.

— Nie jestem pewna, czy powinnam wrócić do Arendelle. Nie teraz, gdy wiem, że Stavarsson tam za mną podąży...

— Stavarsson wyruszy do Arendelle bez względu na to, czy Wasza Królewska Mość tam wróci, czy nie.

Te słowa sprawiły, że Elsa na powrót stała się czujna, co książę natychmiast dostrzegł.

— Nikt nas też nie goni, Wasza Królewska Mość. Co więcej, sądzę, że dotrzemy do celu nie zaniepokojeni przez nawet najlżejszy deszcz — oznajmił, ale ton jego głosu sprawił, że Elsa zadrżała.

— Jak to? — zapytała, mimowolnie zaciskając dłonie. Zaraz jednak przyszła jej do głowy myśl, która zmroziła ją od stóp do głów. — Czy to możliwe, że Stavarsson pozwolił nam uciec...?

— Jestem pewien, że Stavarsson gotów był to zakończyć w Valencii. Czarna magia nie jest wadliwa sama w sobie, jednak nie jest w stanie przewidzieć jednej rzeczy – Miłości. To nie nienawiść zawodzi przez swoją niedoskonałość, ale właśnie Miłość, pod wieloma, nawet pozornie najdrobniejszymi postaciami: litości, poświęcenia, współczucia czy też odwagi, krzyżuje jej szyki...

Elsa przypatrywała się uważnie Rubenowi, jakby teraz poznawała go od nowa. Jego spokój i mądrość działały jak balsam na jej duszę, ale i rodziły setki nowych pytań, tym razem dotyczących samego Księcia Kapitana. Nie poruszała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć, przytłoczona jego podejrzeniami, chociaż czuła, że jest coraz bliżej zadania właściwego pytania.

Obserwowała chwiejne kroki księcia, który podszedł do jednej z szafek i zaczął w niej czegoś szukać.

— Dlaczego nas uratowałeś?

Rubén znieruchomiał na ułamek sekundy, ale nie odwrócił się.

— Ja? Ja jedynie zorganizowałem ucieczkę i zabrałem was na statek. To Wasza Królewska Mość uratowała siebie, swoją siostrę i poddanych.

— Ja i moja ślepota jesteśmy przyczyną tego nieszczęścia, nie ratunkiem — odparła z bólem, zupełnie nie rozumiejąc, do czego dążył książę, który niespodziewanie zacisnął dłonie na krawędziach drzwiczek.

— A czy myślisz, że zdecydowałbym się ryzykować swoje życie, gdybyś nie była pierwszą obcą osobą od wielu lat, która nie zobaczyła we mnie jedynie zdziwaczałego kuternogi i szczerze przejęła się mną? Że zrezygnowałbym z tego, co obiecał mi Stavarsson, gdybyś nie wyciągnęła do mnie wtedy w ogrodach pomocnej dłoni? Gdybyś nie wysłuchała, nie zaufała, nie spróbowała zrozumieć? — zapytał głucho, zamykając gwałtownie szafkę, niczego z niej nie wyciągnąwszy. — To właśnie twojego współczucia, mojej wrażliwości i heroicznego zrywu Rafaela nie przewidział Stavarsson – tak pozornie nieważnych, a tak potężnych przejawów Miłości.

Elsa nie była w stanie poruszyć choćby małym palcem, tylko przemykała zdezorientowanym wzrokiem po kajucie, starając się przyswoić słowa Rubena. Kiedy ponownie na niego spojrzała, stał już przodem do niej, pozornie spokojny, ale w jego oczach mogła dostrzec wiele emocji na raz. Gdy nie odpowiedziała, powoli ruszył ku drzwiom.

— Poczekaj... — poprosiła łagodnie.

Rubén zatrzymał się w progu i delikatnie odwrócił głowę.

— Potrzebują mnie na mostku.

— Co takiego Stavarsson ci obiecał? — zapytała, choć czuła, że za odpowiedzią na to pytanie stała jakaś tragedia.

Odpowiedzi jednak nie otrzymała. Książę Kapitan westchnął, jakby zaległ mu w płucach wielki ciężar, i wyszedł. Elsa przez chwilę siłowała się z samą sobą, czy powinna bardziej na niego naciskać, ale zacisnęła zęby i wybiegła za nim. Nie chciała tego tak zakończyć. Wiedziała, że potrzebowali siebie nawzajem, żeby stawić czoła Stavarssonowi.

— Kim jesteś? — zapytała, obserwując zarys jego zwalistej sylwetki w ciemnym korytarzu, która powoli zwróciła się ku niej, zasłaniając wszelkie światło.

— A kim chcesz, żebym był? — odpowiedział pytaniem na pytanie, a w jego głosie przebrzmiewał smutek zmieszany ze zrezygnowaniem.

— Przyjacielem. Tak jak i ja chcę być twoim.

— Zawsze nim byłem...

Książę Kapitan odwrócił się i ruszył kulejąc ku wyjściu z nadbudówki, a Elsa została sama w ciemnym korytarzu, w którym teraz tliło się światełko ciężkiej, nieforemnej i poranionej nadziei, jaka uformowała się i ostygła, prezentując kształt daleki od pożądanego, ale już fizyczny i obecny, pozwalający objąć się słowami i pamięcią.

Gdy wróciła do kajuty, ksiądz Lysberg powitał ją spojrzeniem pełnym ulgi, ale i smutku, ponieważ Anna jeszcze się nie zbudziła. Elsa pogładziła siostrę po policzku, ale cały gniew jakby z niej uleciał, zagaszony świadomością, że postąpiła właściwie, zbliżając się w Iberii do Rubena. Gdy myślała, że ufność, empatia i wrażliwość zawiodły ją, one w ciszy wydały swój owoc.

*

Valencia, obecnie

Admirała Fredriksena zbudziły ze snu ciężkie krople deszczu uderzające o okno. W pokoju było już niemal zupełnie ciemno, a za pokrytą kroplami szybą rozciągał się gęsty mrok nocy, przeszywany co jakiś czas przez blask księżyca, któremu udało się przedostać pomiędzy pędzonymi gwałtownym wiatrem chmurami.

Usiadł na łóżku i ostrożnie postawił na podłodze zabandażowaną stopę, która po kilku godzinach w bezruchu na nowo zaczęła pulsować bólem. Skrzywił się, gdy dołączyły do niej głowa i brzuch, uświadamiając mu, w jak poważnym znalazł się stanie; nie był już najmłodszy, a kilka lat rozłąki z żeglugą i jej wymaganiami, sprawiło, że zastał się nieco, jak dawno nieużywany zawias.

Chociaż odzyskał nieco sił, nie czuł się wcale wiele lepiej – umierał z głodu, całe jego ciało było tkliwe i potłuczone, a na dodatek nie wiedział, jaki los czekał na niego za drzwiami pokoju.

Drżącymi palcami sięgnął po leżące na stoliku nocnym zapałki i po połamaniu kilku zapalił świecę. Słaby płomyk odkrył swoim blaskiem bielone wapnem ściany oraz skromny inwentarz, na jaki składało się łóżko, szafka nocna, solidny kufer, stół, zawieszone nad nim niewielkie lustro oraz taboret.

Admirał wstał powoli, walcząc z mdłościami i pokracznie zbliżył się do przerysowanego, starego lustra, przed którym musiał się schylić, by ujrzeć swoją twarz. Ta ukazała mu się zmęczona, szara i surowa pokryta sztywnym, niemal zupełnie już siwym zarostem; w nikłym świetle świecy przypominała twarz żywego trupa. Wokół jego oczu pojawiły się fioletowe okręgi, które miały zdradzać trud, ból i wyczerpanie przez jeszcze kilka następnych dni, jednak w ich siwo stalowym spojrzeniu nie zgasły iskry determinacji.

Żadna z jego córek nie odziedziczyła po nim koloru oczu, ale drzemiącą w nich siłę wzięły od niego po trzykroć zwielokrotnioną, co cieszyło go nawet bardziej. Wierzył, że poradzą sobie i podniosą głowy, gdy dotrze do nich wieść o jego zaginięciu i potencjalnej śmierci. Miały siebie, ciotkę Turid, jego młodszą, niezamężną siostrę oraz serdecznych, ofiarnych sąsiadów. Jako admirałowi przysługiwał mu wysoki żołd, nawet wtedy, gdy na jego prośbę król Agnarr odsunął go od stanowiska po tragicznej śmierci żony i mianował zwykłym kapitanem gwardzistów. To pozwoliło mu zabezpieczyć przyszłość córek. Zdawało mu się, że w mroku tego obcego pokoju, widzi ich sylwetki, wysokie i smukłe jak brzozowe witki. Aslaug, najstarsza, promieniała alabastrową cerą i szerokim uśmiechem, wyciągając ku niemu ręce zapraszające do tańca; środkowa, Solveig, spoglądała na niego z powagą znad grubej powieści szarobłękitnymi oczami, w które tak uwielbiał spoglądać, zaś najmłodsza, Sofia, będąca żywym obrazem swojej matki, siedziała w ciszy, zaplatając grube blond pukle, które on całował przed snem pomimo bólu. Nie byli idealną rodziną; admirał od lat wyrzucał sobie, że nie potrafił w pełni przebaczyć Sofii, zmuszając ją do życia w ciągłym poczuciu winy, chociaż oskarżenia nigdy nie padły. Ona jednak czuła, zawsze czuła, wodząc za nim tymi ogromnymi, błękitnymi oczami, które rozumiały więcej, niż wskazywał na to jej wiek. Teraz jednak, gdy mógł już ich nigdy nie zobaczyć, nagła świadomość wypaliła się piętnem w jego duszy: kochał swoje córki bezgranicznie – wszystkie, bez wyjątku. I zrobi co tylko będzie trzeba, by ujrzeć je ponownie.

Ułożył dłonią nieświeże już włosy, wsunął koszulę w spodnie i narzucił na nią kamizelkę. Wzuł tylko jeden but, by nie maltretować skręconej kostki i kulejąc udał się do drzwi, o które oparta stała kula, odpowiednio dobrana do jego słusznego wzrostu. Przekonując się tym samym, że musiało być trochę prawdy w powiedzeniu „wróg twojego wroga jest twoim przyjacielem", całkiem żwawo wyszedł na oświetlony kilkoma lampami korytarz i ruszył w kierunku głównej sali tawerny, starając się nie przewrócić, dopóki nie zorientuje się w sytuacji.

Za kontuarem, tuż przy długim sznurku zwisającym z dziury w suficie, siedział nieznany mu łysy mężczyzna i palił fajkę. Pomimo rozluźnionej pozy wcale nie sprawiał wrażenia niegroźnego, gdyż uzbrojony był w kuszę, szablę i nóż, a uważne spojrzenie jego czarnych oczu taksowało Fredriksena od stóp do głów.

— Kristoff — powiedział krótko admirał, nie mając pewności czy wartownik mówił we wspólnym języku.

Mężczyzna pociągnął za sznurek dwukrotnie, po czym wstał, poprawił pas z bronią i gestem nakazał podążać za sobą.

Kristoff leżał w pierwszym pokoju po lewej. Wciąż spał, ale admirała wcale to nie dziwiło; chociaż był dużo młodszy od niego, minionej nocy przecierpiał znacznie więcej. Zbliżył się do wezgłowia i nachylił nad swoim podwładnym. Jego klatka piersiowa unosiła się równo i spokojnie, a twarz powoli nabierała zdrowych kolorów. Admirał dotknął jeszcze grubego opatrunku, jaki pokrywał ramię Kristoffa i dopiero wtedy odetchnął z ulgą. Nie był lekarzem, ale po tylu latach w wojsku potrafił rozpoznać porządny opatrunek.

— Jesteś bohaterem Arendelle, chłopcze — wyszeptał po arendalsku i odwrócił się, by wyjść, gdy drogę znienacka zamknęła mu znajoma postać.

— Admirale Fredriksen.

— Pani Cardoso — pozdrowił ją, siląc się na spokojny ton głosu, ale czuł, że jeszcze wiele czasu upłynie, zanim zdoła uodpornić się na wyjątkowy talent Loreny, jakim bez wątpienia było pojawianie się i znikanie niczym zjawa.

— Panno — poprawiła go automatycznie, ale bez cienia złośliwości. — Nie jestem zamężna.

— Proszę więc wybaczyć pomyłkę. — Admirał wyszedł na korytarz i zamknął drzwi, by ich głosy nie zbudziły Kristoffa.

— Jak się pan czuje? — zapytała, przechodząc do sedna sprawy. Kurtuazyjne uprzejmości i pogaduszki najwyraźniej nie leżały w jej naturze.

— Lepiej, ale umieram z głodu — przyznał szczerze Fredriksen.

— Trzeba było tak od razu! Federico!

Łysy mężczyzna niemal natychmiast pojawił się w przejściu.

— Zaprowadź naszego gościa do spiżarni, a później na górę, do mojego pokoju. Mamy parę spraw do omówienia.

— Jakich? — zapytał Fredriksen, odwracając się w połowie drogi. Nieufność wobec Loreny jeszcze zupełnie go nie opuściła.

— Ktoś pragnie pana poznać.

— Któż taki?

— Iberyjczyków ma już dość, więc pomyślałam, że może rodak mu się spodoba. Jeszcze nigdy nie miałam gościa, który by tak mało doceniał pobyt w Oczach Valencii…

Admirał, zaciekawiony, ale i zaniepokojony słowami Loreny, pospiesznie udał się za Federikiem do niewielkiej kuchni, gdzie na stojąco spożył niewielką kolację, na którą złożyło się to, co akurat było pod ręką. Jako żołnierz nigdy nie narzekał na darowany posiłek, nawet złożony z ostatków, jeśli tylko był zjadliwy i dodawał sił, których teraz tak bardzo potrzebował. Machinalnie gryzł i przełykał, uważnie obserwując Federica, który posłusznie stał w drzwiach i czekał, aż skończy. Kciukiem prawej dłoni muskał głowicę sztyletu, a jego uważne spojrzenie niespiesznie błądziło po głównej sali. Federico nie wyglądał, jakby miał coś w życiu do czynienia z mundurem, ale zbója również nie przypominał – w jego oczach było zbyt wiele inteligencji i spokoju. Nie nosił obrączki, ubranie miał zwykłe i dość czyste, a posturę lekko przygarbioną. Gdyby nie uzbrojenie i fakt, że służył dla Loreny, admirał nawet nie zwróciłby na niego większej uwagi. Pozory mogły jednak mylić, a fakt, że Stavarsson również był jego rodakiem, sprawiał, że Fredriksen żałował, iż pozostawił szablę w pokoju. Teraz przynajmniej miał już siłę, by nią poruszyć, gdyby zaszła taka konieczność.

Gdy skończył, Federico zaprowadził go do ostatnich drzwi korytarza, za którymi ukazały się wąskie schody prowadzące w górę. Kiedy admirał zbliżył się do pierwszego stopnia na odległość kroku, echo rozległo się głośniej i bardziej głucho; schody te więc prowadziły również w dół, do podziemia, i admirał mógł się jedynie domyślać, co się w nim ukrywało.

Oczy Valencii jak na tawernę były bardzo osobliwym miejscem. Stoły i krzesła w głównej sali wyglądały na niemal nieużywane, a na korytarzu prowadzącym do pokoi panowała niezmącona cisza. Wszystko tutaj wydawało się uśmiechać porozumiewawczo sekretami drugiego dna, którego jeszcze nie pozwolono mu dostrzec, a które odzwierciedlało ducha jego tajemniczej właścicielki. Fredriksen nie był tylko pewny, czy to Oczy Valencii na nowo urodziły tę Lorenę, którą poznał, czy też ona zaczarowała to miejsce tym osobliwym urokiem, jaki pochodził z nieodkrytego, tajemniczego źródła.

Zanim zdołał to rozstrzygnąć, Federico zapukał do jednych z dwojga drzwi znajdujących się na poddaszu, zza których dochodziły głosy, w tym jeden należący z całą pewnością do dziecka. Łysy strażnik, którego zadanie właśnie się zakończyło, skinął głową admirałowi i powolnym krokiem powrócił na parter. Fredriksen podszedł do drzwi i nacisnął klamkę, ośmielony faktem, że dochodzący z drugiej strony zrezygnowany męski głos z całą pewnością nie należał do Stavarssona.

Jego oczom ukazała się scena co najmniej groteskowa; na jednym z foteli, ustawionym bokiem do drzwi, siedział wysoki, bogato ubrany mężczyzna, a na jego kolanach wiercił się mały chłopiec o cerze białej jak śnieg i prostych, nieco przydługich czarnych włosach. Malec co chwila bił otwartą dłonią w udo nieszczęśnika, który opierał policzek na dłoni i wyglądał, jakby już dawno się poddał.

— Mów więcej, chcę sprawdzić, czy rozumiem! — wykrzyknął chłopiec we wspólnym języku.

— Boże, miej litość! — Mężczyzna jęknął tak przekonująco, że admirał nie zdziwiłby się, gdyby zaraz z nieba zstąpili męczennicy, by wcielić go w swój orszak.

Chłopiec nie zdawał sobie jednak sprawy z powagi sytuacji, bowiem nie mógł zrozumieć tych słów, wypowiedzianych po arendalsku, głosem zadziwiająco admirałowi skądś znajomym.

— Jestem małym diabłem! — powiedział zniecierpliwiony mężczyzna, zbliżając twarz do rozpromienionej twarzy malca.

— Oczywiście, że jestem! — odpowiedział perfekcyjnie we wspólnym języku, a jego spojrzenie spoczęło na twarzy admirała.

Fredriksen nie mógł się bardziej zgadzać. W zielonobrązowych, otoczonych wyraźną obwódką oczach chłopca tańczyły gromadki chochlików, które krzesały iskry i rozciągały jego usta w szerokim, psotnym uśmiechu, ukazującym bielutkie, wilcze ząbki.

— Mamo, już wszystko umiem! — zawołał radośnie, zeskakując zwinnie z kolan mężczyzny i podbiegając do kobiety, która do tej pory stała skryta w cieniu, po drugiej stronie pokoju.

Tą kobietą była Lorena Cardoso.

— Widzę, mój Mały Diable! — powiedziała do niego czule, z łatwością biorąc go na ręce. — A teraz chodźmy, admirał musi porozmawiać z panem Vogtem.

— A będę mógł poćwiczyć jeszcze z señorem Vogtem? Proszę, mamo!

— Jeśli tylko señor Vogt nie będzie miał nic przeciwko, prawda?

Domniemany señor Vogt uśmiechnął się krzywo i zupełnie nieprzekonująco, po czym zwrócił zmęczoną twarz w kierunku admirała, który to nieświadomie stał się jego wybawieniem.

Lorena i Mały Diabeł opuścili pokój, zostawiając Fredriksena sam na sam z panem Vogtem, który podejrzanie nie palił się do rozpoczęcia rozmowy. Admirał przez chwilę obserwował jeszcze oddalającą się Lorenę, po czym zamknął drzwi. W tej kobiecie zdawało się drzemać więcej niż zdradzała zewnętrzna, znakomicie oddalająca uwagę od wewnętrznych skarbców otoczka. Wspomniała, że była panną, a jednak, pomimo iż wydawała się być rówieśniczką królowej Elsy, miała syna, który nie był wcale już taki malutki; wyglądał na starszego niż pięć lat.

— Admirale Fredriksen, co za spotkanie! W końcu mogę liczyć na to, że ktoś wyciągnie mnie z tej nory!

Admirał uważnie przyjrzał się twarzy pana Vogta, której rysów wcześniej nie miał możliwości rozpoznać, gdyż zasłaniało je oparcie fotela, i już wiedział, kto przed nim stał. Pan Vogt uśmiechnął się całkiem przyjaźnie, ale wyciągnięta na powitanie dłoń lekko zadrżała, zupełnie jakby czuł, że nie mógł liczyć na to, że Fredriksen go nie rozpozna

Ta skłonność do szykownych strojów i, jeszcze bardziej widoczna, do dobrego jedzenia, połączona z okrągłą, niegroźną buzią, w której nieco ginęły sprytne błękitne oczy, nie dały się tak łatwo wymazać z pamięci admirała – zwłaszcza, że zapadły one w jej ojcowską część.

— Niels Vogt — powiedział przeciągle, mrużąc oczy. — Nie wiem, co tutaj robisz ani jaki masz w tym wszystkim udział, ale uwierz mi, że nawet ciebie dziwnie miło mi jest teraz widzieć.

— Jaki ten świat mały! — Niels uśmiechnął się nieco zbyt szeroko i zatarł dłonie w zakłopotaniu.

Admirał rzucił się na drugi fotel i wyprostował obolałą nogę, po czym jego przenikliwe spojrzenie skupiło się na Nielsie całą swoją przenikliwością, pod której naciskiem mężczyzna zaczął się pocić.

— Co u Aslaug? — przerwał nieznośną ciszę, ale po minie admirała prędko zrozumiał, że mógł lepiej dobrać pytanie. Jego dorodny palec odruchowo powędrował za kołnierz, by nieco go poluźnić.

— Również chciałbym to teraz wiedzieć — odparł szorstko Fredriksen, na co Niels aż skulił się w sobie. — Siadaj.

Gdy mężczyzna prędko przycupnął na krawędzi siedzenia, Fredriksen nachylił się ku niemu, a w jego spojrzeniu pojawiła się pogarda.

Niels Vogt pochodził z zamożnej kupieckiej rodziny i z czwórki rodzeństwa to właśnie on odziedziczył największy talent do interesów, wraz z odpowiednim do ich prowadzenia wyglądem: jego proporcjonalna, wesoła twarz oraz giętki język potrafiły zjednać sobie każdego, natomiast rozmyte, błękitne oczy wbrew pozorom patrzyły bardzo uważnie, dostrzegając nawet najgłębiej ukryte okazje. Gdy miał niewiele ponad szesnaście lat, otrzymał zaproszenie od swojego stryja, od dawna mieszkającego w Marsylii, który posiadał małe imperium przyprawowe – połowa Frankonii posypywała potrawy jego pieprzem. Młody Niels sprawił, że również i druga jej połowa wpadła w ręce rodziny Vogtów, i chociaż obecnie już dwudziestoczteroletni Niels wciąż był zaledwie pomocnikiem i doradcą stryja, to dochody jakie czerpał ze swojej działalności były naprawdę imponujące.

Ich drogi prawdopodobnie nigdy by się nie skrzyżowały, gdyby nie fakt, że siostra admirała, Turid Fredriksen, mieszkała samotnie w ich rodzinnym domu, sąsiadującym z rezydencją Vogtów. Aslaug często odwiedzała ciotkę, a podczas jednej z tych odwiedzin natknęła się w drodze na Nielsa Vogta, który przebywał właśnie u swoich rodziców. Wesoło usposobionej, łagodnej i romantycznej Aslaug spodobał się bogaty, wygadany i całkiem przystojny młodzieniec. Admirał przebywał w owym czasie w Arendelle, więc miał oko na poczynania swojej najstarszej córki, a oboje oczu na poczynania samego Nielsa Vogta. Wychowując się bowiem w pobliżu rezydencji Vogtów, miał okazję obserwować ich od dziecka i już jako mały chłopiec czuł się nimi poniekąd rozczarowany; rodzice Nielsa, choć bogaci i zabezpieczeni finansowo dzięki przemyślności swoich przodków, nie przejawiali żadnych chęci do wychodzenia naprzeciw zmieniającemu się światu. Pan Julius Vogt już jako trzydziestolatek z pełnym przekonaniem wyrażał swoją tęsknotę za starymi, dobrymi czasami, zupełnie jakby dobiegał już do wieku Abrahama, a gdy założył rodzinę, ta sztuczna nostalgia nie schodziła nie tylko z jego ust, ale i z twarzy. Żona jego, Emilia, również nie należała do osób nadto przenikliwych ani dociekliwych, towarzysząc niezawodnie mężowi w monotonii codzienności, którą cztery razy przerwało pojawienie się dzieci, chociaż patrząc na nie, jakby zachodziła w głowę, jakim cudem zdołała zadać sobie tyle trudu.

Lata mijały, a oni pogrążali się w swoich bezpiecznych, dobrze znanych okolicy słabostkach, dając się równocześnie urabiać jak glina doradcom finansowym brata Juliusa, Edmunda, który rozwijał poboczną gałąź rodzinnego biznesu gdzieś w odległej, nikogo w rezydencji Vogtów nie interesującej Frankonii.

Czwórka najmłodszych gałązek drzewa genealogicznego Vogtów na swoje szczęście więcej odziedziczyła po pełnokrwistych, ciekawych świata dziadkach, ale admirał obawiał się nie tyle o pochodzenie ich krwi, co ich kręgosłupów. Ten jednak niestety Niels wziął od swojego ojca, o czym Fredriksen przekonał się pierwszy, co nieco złagodziło Aslaug pierwsze złamanie serca. Drugi syn Juliusa był człowiekiem pełnym paradoksów; zdolny, inteligentny i błyskotliwy niczym dziadek Einar oraz miły i bardzo przyjemny w interakcji i wyglądzie jak babka Inge, był zarazem na wiele spraw obojętny, a zwłaszcza tych, które nie mogły mu przynieść zysku ani rozgłosu. Zainteresowany głównie sobą, nie widział lub też nie chciał widzieć potrzeb drugiego człowieka, zbyt dumny, by zwrócić uwagę na tych z płytszymi kieszeniami, a zarazem zbyt niemrawy, by zadrzeć głowę wysoko do góry. Było mu najlepiej w miejscu, gdzie niewiele musiał robić, gdyż na owo niewiele jego intelekt wystarczał aż zanadto, a dzięki temu nic mu nie groziło.

Edmund Vogt dobrze się na nim poznał, nie wpuszczając go zbyt głęboko w swoje plany, a admirał Fredriksen od początku miał trudny dylemat, czy podążyć za jego przykładem. Aslaug była nim zachwycona, co nie ułatwiało mu zadania, ale w końcu w podjęciu decyzji pomógł mu sam Niels, którego to admirał przypadkiem przydybał na placu głównym Arendelle wieczorową porą w dość jednoznacznym towarzystwie innej dziewczyny.

Teraz znów spotkali się twarzą w twarz, chociaż już nigdy nie planowali się zobaczyć, w miejscu, w którym zapewne obaj nigdy nie planowali się znaleźć. Życie po raz kolejny pokazało admirałowi swoją zaskakującą stronę.

— Co tu robisz? — zapytał, nie spuszczając z tonu. Wspomnienie gorzkich łez Aslaug na nowo rozpaliło w jego duszy chęć, którą ledwo zdołał zgasić tamtego dnia: chęć przyłożenia Nielsowi w jego galaretowatą, jakby pozbawioną kości szczękę.

— Porwano mnie! — wybuchnął niemal od razu Niels, a jego piskliwy głos sprawił, że admirał niemal się roześmiał. — Niby co miałbym robić w tej zapyziałej dziurze z własnej woli.

— A któż to cię porwał?

— Ta diablica, Lauren, czy jak tam ona się nazywa... A przynajmniej z jej rozkazu. Ten jej mały pomiot przychodzi do mnie co wieczór i każe mi rozmawiać ze sobą we wspólnym języku, ponieważ, jak mówi, gdy dorośnie, chce podróżować po świecie jak wujek Rubén. Pewnie uważa, że bicie dorosłego człowieka po nogach jest niezwykle zabawne!

Admirał powstrzymał się od komentarza, ale zanotował sobie w myślach, by sprezentować Małemu Diabłu tabliczkę czekolady.

— Jak na zakładnika trzymasz się całkiem nieźle — odpowiedział z przekąsem Fredriksen, zerkając znacząco na leżący na stoliku talerz, na którym piętrzyły się ogryzione kości pieczonego kurczęcia.

— To nie zmienia faktu, że przebywam tu wbrew moim interesom! Ta kobieta powiedziała mi, że nie wypuści mnie, dopóki „wszystko się nie rozstrzygnie". Jednak sądząc po pana bytności w tym... domu, jak i po pana stanie, wnioskuję, że coś zdecydowanie już się rozstrzygnęło, zatem zrozumiale mogę upatrywać w panu moją nadzieję na wolność.

Admirał uśmiechnął się bez najmniejszego śladu wesołości. Pierwsza fala zaskoczenia już minęła i charakter, a co gorsza również język Nielsa Vogta powróciły na właściwe, drażniące tory.

— W każdym razie domyślam się, że chodzi o ten przeklęty list, jaki wręczył mi wtedy ten obłąkaniec. Mówiłem już wszystkim, że nie znam tego człowieka, ale oczywiście nikt mnie nie słuchał. Co więcej...

— Na litość boską, Vogt, zwolnij chociaż, kiedy już mówisz coś ciekawego. Jaki list?

— O, ten! — Niels wyszarpnął zza pazuchy pomiętą, zapieczętowaną kopertę. Był tak przejęty swoją niedolą, że nawet nie zwrócił uwagi na przytyk admirała. — Do rąk własnych królowej Arendelle!

Admirał na jednej nodze doskoczył do Nielsa i bezpardonowo wyrwał list z jego dłoni, która odpuściła zaskakująco łatwo, nie chcąc opierać się Fredriksenowi, w którego oczach zapalił się surowy, oficerski błysk.

— Ledwo ten szaleniec wypadł z karczmy, dosiadło się do mnie trzech dziwnych typów, którzy uprzejmie acz stanowczo nakazali mi pójść ze sobą. Nie miałem wyjścia i tak oto znalazłem się tutaj. Statek już gotowy do drogi, spotkania umówione, a ja gniję tutaj, zdany na pastwę Małego Diabła i jego matki spod ciemnej gwiazdy... Za co mnie to spotyka!

W czasie, gdy Vogt wylewał swoje żale, admirał przyjrzał się odciśniętej w laku pieczęci, która przedstawiała byczą głowę o trzech rogach. Napis nad nią głosił: Familia von Oxenstern. Admirał natychmiast przypomniał sobie wizytę w lochach Wolfganga von Oxensterna, który wymusił na królowej przysięgę na pierścień, że nie brała ona udziału w spisku przeciwko jego ojcu. Ta sprawa nie mogła czekać poranka.

Admirał wyszedł z pokoju, nie pożegnawszy się nawet słowem z Nielsem i udał się do siebie. Długo siedział na łóżku i obracał w dłoniach kopertę, zanim zdecydował się ją otworzyć. List był długi, a jego treść sprawiła, że Fredriksen jeszcze długo nie mógł zasnąć.

***

Letnia rezydencja króla Iberii, Valencia

Deszcz ustał i chmury przerzedziły się, ukazując tarczę księżyca, której światło rozpraszała unosząca się w powietrzu wilgoć, czyniąc je bladym, zimnym i odległym. Przerażone miasto powoli odżywało; gdzieniegdzie po uliczkach przemykały pochylone cienie, sprawdzając, czy zagrożenie minęło.

Stavarsson siedział w bezruchu na głównych schodach pałacu, skąd obserwował skalę zniszczeń – wszędzie walały się ciała, brama leżała na ziemi w połowie zwęglona, podobnie jak winorośl na balustradzie i dachy stajen. W czerwonej od krwi wodzie fontanny unosiły się brzuchami do góry martwe rybki. Widział też drogę i pierwsze zabudowania miasta, ale wyostrzająca jego oczy magia nie pozwalała lub też nie czuła się na siłach, by pokazać mu więcej.

Chciał coś wobec tego wszystkiego poczuć, ale nie był w stanie. W tej samej chwili, gdy związał się z Lumdingiem, by zmusić go po raz kolejny do uznania jego zwierzchnictwa, dokonała się zdrada księcia Rubena, której nijak nie mógł zapobiec, jeśli nie chciał, by Kamień Odwrócenia pożarł jego magię.

Chciał poczuć frustrację, ale nie był w stanie, zupełnie jakby wszystko poszło po myśli czarnej magii. Czuł, że była z siebie bardzo zadowolona, ale to zadowolenie nie było jego częścią. Nic, co ona odczuwała, nie było jego udziałem, a teraz zdawała się dodatkowo odwracać do niego plecami, zupełnie jakby nie chciała, by dostrzegł, że cieknie jej z nosa krew. Rozmowa z Elsą wstrząsnęła jej posadami w jego duszy, gdyż nigdy wcześniej nie znalazł się tak blisko Miłości od momentu oddania się w całości mrocznej magii.

Sam fakt, że prowadził takie dywagacje w swojej głowie świadczył, że panująca nad nim magia nie pozbierała się jeszcze w zupełności po konfrontacji z Elsą i Lumdingiem. Dalszy plan działań po niespodziewanej zdradzie Rubena wydawał się jednak oczywisty, choć jeszcze wczoraj go nie było – brakowało mu tylko jednego, drobnego elementu, którego nadejście było już bardzo bliskie.

To pozwoliła mu poznać, by nie ważył się jej kwestionować.

— Grafie Stavarsson?

Magnus przerwał swoje przemyślenia i odwrócił się, słysząc głos Hansa. Wygnaniec z Nasturii prezentował się znakomicie w bojowym stroju, którego zapowiedź militarnych sukcesów nie komponowała się jednak zbyt dobrze z niewyraźną miną byłego księcia.

— Znaleźliście kogoś żywego z Arendelle?

— Nie, Wasza Miłość. Żaden z moich ludzi nie powrócił z rekonesansu.

Stavarsson odwrócił głowę i znów zapatrzył się niewidzącym wzrokiem na dziedziniec.

— Co się stało z księciem Rubenem? Moja magia już go nie dosięga.

— Książę Rubén nie żyje, mój panie. Dostał bełtem prosto w serce.

— Od kogo?

— Ode mnie.

Graf spojrzał na Hansa nieodgadnionym wzrokiem, po czym wstał i, nie odrywając od niego wzroku, powoli zbliżył się i przysunął twarz do jego twarzy. Były książę Danmarku pobladł, a Stavarsson mógł się dokładnie przejrzeć w jego rozszerzonych źrenicach. Po kilku nieznośnie długich dla Hansa sekundach, Magnus odsunął się i wszedł do pałacu, zostawiając zdezorientowanego i przerażonego mężczyznę samego. Odnalazł to, czego szukał. Ona odnalazła.

W ciemnym, pustym pałacu jego kroki powinny odbijać się głośno i wyraźnie, ale spod jego stóp dobiegało jedynie delikatne szuranie. Gdy sobie to uświadomił, zatrzymał się i mocno zacisnął dłoń na balustradzie. Pierwszy raz od dawna, gdzieś bardzo głęboko w swoim sercu poczuł coś na kształt niepewności i niepokoju. Zaraz jednak nadeszło trzęsienie ziemi, które odwróciło jego uwagę od wnętrza, zachmurzyło czoło i dodało prędkości jego nogom, a ciału zwróciło wężową, śliską płynność ruchów, w której czaiła się niegasnąca gotowość do gwałtowności.

Zatrzymał się dopiero w progu pogrążonej w mroku królewskiej komnaty, gdzie siedzisko i oparcie fotela podtrzymywały ledwo żywe ciało królowej Mercedes, które przez wpadający przez okna księżyc upodobniło się barwą i żywotnością do spoczywającego obok ciała jej męża. Musiała wyczuć jego obecność, ponieważ jej twarz lekko drgnęła, ale jej oczy pozostały nieruchome.

Stavarsson wyciągnął z sakwy przy pasie niewielką fiolkę z gęstym, bezbarwnym płynem – dokładnie tę samą, którą, zdawałoby się przed wiekami, pokazał Mercedes w ogrodach. Już całkowicie bezszelestnie zbliżył się do łoża, mocno zaciskając na niej dłoń. Przez chwilę wpatrywał się nieodgadnionym wzrokiem w twarz Carlosa Filipa, po czym odkorkował buteleczkę, rozchylił blade, spierzchnięte usta króla Iberii i wlał w nie całą zawartość, aż do ostatniej kropli.

Król Carlos Filip zaczął drżeć niczym ożywiana statua, zanim powoli otworzył powieki, odzwyczajone już od tego zupełnie, i wziął głęboki wdech. Zaraz do jego boku przypadła królowa i ujęła jego twarz w dłonie. Spojrzał na nią, ale jakby jej nie rozpoznawał, błądząc wzrokiem bez celu po jej pełnym czułości, choć zmarniałym obliczu.

— Mercedes — wyszeptał niemal niesłyszalnie i bardzo niezgrabnie wyciągnął dłoń, by pogładzić ją po włosach.

Mercedes przytuliła mokrą od łez twarz do jego szyi, ale Carlos nie oparł policzka na jej głowie, jak zwykł był czynić każdego wieczoru.

— Miałem bardzo dziwny sen — powiedział nieobecnym głosem, rozglądając się po komnacie, zupełnie jakby widział ją po raz pierwszy.

— To był tylko sen, kochanie. Bardzo długi sen — wyszeptała Mercedes i pocałowała męża, ale on nie odwzajemnił pieszczoty.

Nie było już we łzach królowej podziału na łzy bólu i radości; płynęły samoistnie niemal bezustannie, nie mogąc jednak ani wypłukać bólu ani wyrzutów sumienia, ani się poddać.

— Co ci się śniło? — zapytała, starając się nie zwracać uwagi na stojącego kilka metrów za nią Stavarssona, przy którym wszelka czułość wydawała się osądzona i wyszydzona.

Carlos popatrzył na nią z ukosa, ale nie odpowiedział.

— Wiesz, ktoś czekał bardzo długo, by cię poznać — powiedziała łamiącym się głosem, po czym ujęła jego zwiotczałą dłoń i przyłożyła do swojego lekko zaokrąglonego brzucha.

Spojrzenie króla Iberii na moment jakby się wyostrzyło, ale w tej samej chwili do łoża zbliżył się Magnus.

— Wasza Królewska Mość.

— Kim jesteś? — zapytał Carlos Filip, odwracając wzrok od żony i kierując go na Stavarssona.

— Graf Magnus Olle Stavarsson, do usług Waszej Królewskiej Mości. Przybyłem na dwór Waszej Królewskiej Mości, by uleczyć Waszą Królewską Mość oraz służyć radą i pomocą w tych niełatwych dla Iberii czasach.

— Dziękuję ci z całego serca. Obiecuję, że twoje zasługi nie zostaną zapomniane — odpowiedział król, a Stavarsson skłonił się uniżenie, nie zwracając najmniejszej uwagi na ponownie budzące się do życia w oczach Mercedes gromy.

— Zostawcie mnie, proszę — powiedział w końcu król zmęczonym, bezbarwnym głosem.

Stavarsson ukłonił się uniżenie i ruszył ku drzwiom. Królowa Mercedes, czując w ustach gorzki smak smutku, rozgoryczenia i bezsilnej złości, dogoniła Magnusa na korytarzu i mocno złapała go za nadgarstek, który, o dziwo, był całkiem ciepły.

— Co mu podałeś? To nie jest Carlos, jakiego znam! — Starała się modulować swój głos, by nic z tego nie dotarło do komnaty.

— To jest prawdziwy Carlos Filip. Może Wasza Królewska Mość powinna się zastanowić, czy naprawdę go zna — odpowiedział zimno Magnus, wyrywając rękę z jej uścisku.

— Obyś połknął własny język, wężu! Gdzie jest Alexander?!

Stavarsson wyminął ją bez słowa i ruszył przed siebie.

— Nie wiesz tego! Widzę, że nie wiesz, gdzie on jest, kłamco, nie powiedziała ci tego! Ty sam nawet nie możesz być pewny, do czego jesteś zdolny!

Magnus nie odwrócił się ani nie zwolnił, przez co nie zauważył formującego się na ścianie cienia małego chłopca, który z trudem nadążał za jego wyciągniętymi krokami.

Carlos Filip nie słyszał tej wymiany oskarżeń. Zapatrzony w mroki komnaty myślał o swoim śnie, tylko jednym, jaki miał przez cały ten czas, i który powracał raz za razem. Mercedes nie miała racji; to nie był sen, tylko wspomnienie, prawdziwe i okrutnie zintensyfikowane.

Wspomnienie dnia, w którym jego serce roztrzaskało się na kawałki i już nigdy dla nikogo nie zabiło tak samo.

~