Rozdział 3 - Drwal[]
31 stycznia 1840, Palacio de las Alondras, Madryt
Tego dnia wszystko miało się rozstrzygnąć. Ze wszystkich najbliższych dni, jakie wymieniły dziesiątki ust, to właśnie ten był tym dniem, którego nadejście było nieuchronne, spodziewane i zarazem przeklinane.
Wstał w mroźnej ciszy nieba zasnutego gęstymi śniegowymi chmurami, które oplotły stolicę jak kir, odcinając wszelkie promienie słońca i dając poczucie oderwanej od świata krainy wiecznego zmierzchu. Natura przysposobiła się do nastroju mieszkańców, którzy przemykali po ulicach ze spuszczonymi głowami, co jakiś czas zerkając z wyczekiwaniem i smutkiem ku wzgórzu pałacowemu, do którego sinofioletowe chmury zaglądały przez okna, chcąc osłonić go przed radosnymi promieniami obojętnego na cierpienie słońca, jak i oswoić wszystkim jego mieszkańcom odejście jednej z najcudowniejszych istot, jaka kiedykolwiek przestąpiła jego progi.
Królowa Seisard leżała na szerokim łożu przysuniętym jak najbliżej ogromnego kominka, w którym huczał ogień. Król Carlos Filip co jakiś czas wstawał od wezgłowia, by dorzucić drew do paleniska. Był skrajnie wychudzony, zmęczony i spocony, a w jego intensywnie kasztanowych włosach można było dostrzec liczne siwe pasma. Jego błękitne oczy, otoczone fioletowymi kręgami, przemykały od czasu do czasu po mrocznych kątach i obrazach w złotych ramach, ale nie zapamiętywały z nich niczego, będąc absolutnie ślepe na wszystko poza skuloną na łóżku ich czarnowłosą boginią, która w bezruchu wpatrywała się spod półprzymkniętych powiek w strzelające płomienie, obejmując zmizerniałymi dłońmi wydatny brzuch, w którym o życie walczył przyszły następca lub przyszła następczyni tronu Iberii.
Dzisiejszy dzień zaczął się wyjątkowo spokojnie, ale Carlos czuł wszystkimi zmysłami, że była to cisza przed burzą, która miała już dość czekania. Niczym pies gończy wyłapywał nawet najcichsze kroki służących i akuszerek przemykających pod drzwiami w milczeniu. Wiedział, że były gotowe. Patrząc na twarz ukochanej żony również dostrzegał pełne opanowania wyczekiwanie nieuchronnego. On sam jednak nie potrafił odnaleźć w sobie ani odrobiny tej odwagi i gotowości, z jakich paradoksalnie był znany jako władca Iberii. Nie potrafił wyrzucić z głowy słów doświadczonego doktora Maulévrier, jednego z pionierów badań nad przebiegiem ciąży i jej patologiami, który dwa tygodnie temu po zbadaniu jego żony zabrał go na stronę i powiedział z powagą, patrząc mu prosto w oczy: „Gdy dojdzie do rozwiązania, Wasza Królewska Mość ostanie się z żoną lub z dzieckiem, w najgorszym wypadku – z żadnym z nich. Dolegliwość Jej Królewskiej Mości jest prawdziwą zagadką dla nauki”. Król nie zwrócił już najmniejszej uwagi na szczere wyrazy współczucia doktora, gdyż jego serce w tym momencie roztrzaskało się na kawałki. Nie mógł zaprzeczyć, że w głębi duszy nie spodziewał się tego, ale jego pesymistyczne domysły nie miały w sobie takiej siły jak wypowiedziane prosto w twarz jednoznaczne słowa specjalisty. Od dwóch tygodni chodził, oddychał i jadł ze świadomością, że za niedługo będzie zmuszony pożegnać Seisard, wyśnioną miłość swojego życia, albo wyczekiwane z utęsknieniem dziecko, albo, nie daj Boże, oboje. Czternaście dób to zdecydowanie zbyt mało, by się na to przygotować, ale Carlos doskonale wiedział, że nawet dziesięciolecia nie byłyby w stanie odpędzić od niego rozpaczy i przerażenia, które nie opuszczały go nawet we śnie.
Wstał, by dołożyć drew do ognia i uśmiechnął się do żony najszczerzej i najbardziej kojąco jak tylko umiał. Seisard odwzajemniła uśmiech, choć kosztował ją bardzo wiele, nawet jeśli starała się to ukryć. Jej dolegliwość rzeczywiście była zagadką dla nauki, bo też i nic, co wymierne, doświadczalne i pojmowalne w pełni ludzkim umysłem nie mogło za nią stać. Carlos Filip przekonał się o tym już dawno. Odkąd tylko okazało się, że Seisard nosi pod sercem ich dziecko, zaczęły dziać się z nią rzeczy niewytłumaczalne: lunatykowała, szepcząc do siebie w nieznanym mu języku, rozpalała ogień w kominkach i dotykała płomieni nie parząc się. Gdy nad pałacem akurat szalała burza, nikt nie mógł powstrzymać Seisard przed wychodzeniem na dach i obserwowaniem piorunów, choć królowa bała się nawałnic, które miały miejsce za dnia. Przed świtem jakby nigdy nic kładła się do łóżka i wstawała rankiem wyspana i pełna energii, czego nie można było powiedzieć o Carlosie Filipie, który, odkąd tylko zdał sobie sprawę z nocnych eskapad ukochanej żony, towarzyszył jej w każdej z nich.
Pełen niepokoju ściągał do pałacu doktorów wszelkich specjalności, zielarzy, księży egzorcystów, a nawet astrologów i wróżbiarzy. Nikt nie potrafił jednak wyjaśnić zachowań królowej Seisard. Dopiero pewien mocno posunięty w latach jezuita zdradził królowi na osobności swoje przemyślenia: „To nie choroba ani demony, ani zły układ planet, Wasza Królewska Mość. To coś, o czym zdaje się wszyscy od paru wieków decydujemy się nie pamiętać i nie widzieć tego, co wskazuje na oznaki jej, wbrew pozorom, znakomitej kondycji”. Kiedy władca Iberii spojrzał na niego pytającym wzrokiem, zakonnik uśmiechnął się krzepiąco i odszedł. Carlos Filip zrozumiał, a przynajmniej tak mu się zdawało, gdyż zaprzestał sprowadzania do pałacu kolejnych rzesz rozkładających ręce cudotwórców.
Od tej pory każdej nocy chodził z żoną po korytarzach, zupełnie jakby odbywał z nią przyjemny spacer we dwoje. Nosił za nią drwa do kominków i zapałki, i pilnował, by w czasie zabaw Seisard z ogniem nie zapaliła się jej suknia ani włosy, chociaż był niemal pewien, że płomienie nie wyrządziłby im żadnej krzywdy. Chroniczny brak snu zaczął odbijać się na jego kondycji i królewskich obowiązkach, które coraz częściej przerzucał na marszałka i Najwyższą Radę, złożoną z reprezentantów najznamienitszych mężów Iberii oraz wojskowych. To właśnie jej członkowie, swego czasu mocno oponujący przeciwko małżeństwu królowej z pogańską księżniczką, czynili królowi największe wyrzuty z powodu poświęceń, jakie czynił dla obłąkanej żony. Carlos Filip, głuchy na ich oględne odwoływanie się do zdrowego rozsądku i przyzwoitości królewskiej, której nie godziło się przedkładać uczuć ponad obowiązek, stał się więc w końcu obiektem ich drwin. Jego wierny sługa, Bendigo i goszczony na dworze lalkarz Saúl jako nieliczni nie obawiali się mówić mu prawdy o tym, jak był nazywany przez markizów za swoimi plecami. Papierowy król. Szaleniec. Zaklęty. Drwal. To ostatnie przezwisko przylgnęło najmocniej do Carlosa Filipa, jako że codziennie osobiście rąbał drwa, z których w nocy jego żona rozpalała ogień.
Teraz, gdy w milczeniu oczekiwał godziny końca świata, cała wściekłość przeniknęła do jego serca, napinając mięśnie, zaciskając zęby i ciskając gromy spojrzeniem. By nie dać się jej porwać, ostrożnie ułożył się obok żony, objął ją ramieniem i ucałował w czoło, odgarniając uprzednio burzę kruczoczarnych loków, która okrywała całą jej głowę.
Castro. Valbuena. Ordóñez. Dolfos. Vezo. de Palma.
Powtarzał w głowie te nazwiska, dopóki nie zlały się w jego głowie w jeden szum i nie odpłynął w krainę płytkiego, niedającego odpoczynku snu.
*
— Carlos…
Król Iberii natychmiast otworzył oczy, mimo potwornego zmęczenia. Stres i wyczekiwanie nieuchronnego sprawiły, że spał jak kot, a najmniejszy szelest był w stanie przyprawić go o szybsze bicie serca. Kątem oka dostrzegł, że był już późny wieczór. Chmury rozpierzchły się, a na niebie zawisł ogromny księżyc w pełni, drugiej w tym miesiącu. Jego blada, nieruchoma twarz napełniła serce Carlosa przerażeniem. Natychmiast oderwał od niego wzrok i spojrzał na Seisard, która leżała na plecach i oddychała ciężko. Natychmiast zerwał się i wypadł na korytarz, gdzie od tygodnia zawsze pełniła straż jedna ze służących. Widząc rozbiegane, przerażone spojrzenie króla, nie potrzebowała żadnych rozkazów – natychmiast rzuciła się ku schodom, by wołać doktora i akuszerki.
Carlos na chwiejnych nogach przyskoczył do kominka i dorzucił drew do ognia, który wciąż płonął jasno i niemal zuchwale, mimo iż od paru godzin nie miał już czym się żywić. Seisard wczepiła palce w prześcieradło i krzyknęła, a na jej czole grubymi kroplami zaczął perlić się pot. Słysząc zbliżające się szybkie kroki i ponaglające się nawzajem głosy, król uklęknął przy wezgłowiu i ujął dłoń żony, by nikomu nawet nie przyszło na myśl wyrzucić go z komnaty na czas porodu, zgodnie z ogólnie panującym zwyczajem.
Ktoś mu potem powiedział, że poród trwał do późnej nocy, ale długo nie był w stanie w to uwierzyć. Dla niego krzyki ukochanej Seisard, jej omdlenia, krwotoki z nosa i spazmy mięśni, w czasie których moneta losu zawirowała na krawędzi, zlały się w jedno, trwające w nieskończoność, potworne wspomnienie, który miał pozostać z nim na zawsze.
— Wasza Królewska Mość, to jest ostatni moment — ostrzegł czuwający nad wszystkim doktor Maulévrier, który starał się zachowywać względny spokój należny jego profesji i doświadczeniu. — Za kilka minut będzie za późno dla Jej Królewskiej Mości.
Zanim jednak Carlos Filip zdobył się na odpowiedź, Seisard uniosła drżącą rękę. Jej wzrok na powrót stał się ostry i wbił się w doktora z całą zaciętością matczynego poświęcenia.
— Nie ja — wydusiła dobitnie i krzyknęła, gdy nadszedł kolejny skurcz.
Doktor skłonił się z szacunkiem i spojrzał na króla ze współczuciem, ale Carlos nie widział już niczego, poza ściętym bólem obliczem swojej ukochanej żony. Od tej chwili rozpoczął się proces utraty pierwszego z najdroższych dlań istnień. Rozpłakał się, całując jej ściśniętą dłoń.
— Już widać główkę — oznajmiła akuszerka w najwyższym napięciu. — Jeszcze trochę, Wasza Królewska Mość!
Seisard sama jednak wiedziała, że było już bardzo blisko. Ostatkiem sił spięła całe ciało, po czym bezwładnie opadła na poduszki, a po komnacie rozległ się najpiękniejszy dla uszu wszystkich obecnych dźwięk – krzyk noworodka. Carlos Filip, na skraju postradania zmysłów, pocałował umęczoną żonę w czoło i jednym skokiem znalazł się przy akuszerce, która uśmiechała się z ulgą. W tym czasie doktor Maulévrier sprawnie przeciął pępowinę.
— Wasza Królewska Mość ma syna — oznajmiła akuszerka i oddała w ręce króla krzyczące maleństwo.
Carlos Filip z największą ostrożnością wziął na ręce po raz pierwszy swojego pierworodnego syna. Miał pomarszczoną, zaczerwienioną skórę i wciąż był mokry od wód płodowych, ale dla króla nie było w tej chwili piękniejszego dziecka pod słońcem. Ucałował je w policzek i zaniósł w objęcia matki, która oddychała z coraz większym trudem.
Doktor Maulévrier opanował się przed zwróceniem uwagi królowi, że dziecko trzeba jak najprędzej zbadać, i dyskretnie dał znak akuszerkom, by opuściły komnatę, a sam stanął tuż za drzwiami, by dać nowonarodzonej rodzinie trochę czasu, którego i tak miała przeznaczone zdecydowanie zbyt mało.
Seisard otworzyła oczy, gdy Carlos ostrożnie ułożył na jej piersi syna, i uśmiechnęła się, a następnie drżącą dłonią pogłaskała niemowlę po gęstej, czarnej czuprynie, jaka pokrywała całą jego główkę.
— To syn — szepnęła szczęśliwa, a na dźwięk jej głosu noworodek znieruchomiał, jakby nasłuchując. — Pozwól mi go ucałować ten jeden, ostatni raz.
Carlos Filip, tłumiąc łzy, podniósł maleństwo i przystawił jego twarzyczkę do ust żony, które musnęły ją z najwyższą czułością. Następnie Seisard spojrzała uważnie na męża trzymającego w rękach ich syna, zupełnie jakby pragnęła, by był to ostatni widok, jaki zabierze ze sobą ze swojej ziemskiej podróży.
— Dałam ci syna, ale nie króla — powiedziała zaskakująco pewnie, po czym zamknęła powieki, a jej głowa opadła bezwładnie na poduszkę. — To syn…
Były to jej ostatnie słowa.
Ogień w kominku zgasł, jakby zduszony niewidzialną pięścią, nie pozostawiając dymu.
Carlos podszedł do żony ostrożnie i ułożył syna na jej ramieniu tak, by jej policzek dotykał jego czoła. Nie mógł być tego pewien, ale przez chwilę miał wrażenie, że na ustach jego ukochanej zadrżał cień ostatniego uśmiechu. Usiadł ostrożnie obok niej, a gdy poczuł na ramieniu dłoń doktora Maulévrier, który oznajmił mu, że Seisard odeszła, z początku nie potrafił się poruszyć. Kiedy jednak jego syn zaczął płakać, poruszyło w nim to niepoznane dotąd struny. Otarł łzy i wziął go ostrożnie od ciała matki.
— Musimy go umyć i zbadać, Wasza Królewska Mość — powiedziała dławiącym się głosem główna akuszerka, której oczy również były spuchnięte od łez.
Carlos Filip spojrzał na nią niewidzącym wzrokiem, po czym niemal bezwiednie oddał zanoszącego się płaczem syna w jej ręce.
— Jakie imię będzie nosić, Wasza Królewska Mość?
Król utkwił spojrzenie w nieruchomej Seisard i odpowiedział:
— Rubén. Rubén Víctor.
Nie zobaczył ani zaskoczonych twarzy służących, ani nie usłyszał coraz bardziej stanowczych ponaglań doktora Maulévrier, który czym prędzej chciał zająć się noworodkiem.
Gdy zostali sami, nachylił się nad Seisard i pocałował ją po raz ostatni. Zgrzytając zębami, ułożył prosto jej głowę i nogi, splótł jej dłonie na brzuchu i włożył w nie zerwany z szyi srebrny krucyfiks. Potem odsunął się powoli na kilka kroków ze spuszczoną głową, jakby zrzekał się praw do Seisard na rzecz wszechpotężnej śmierci, przed którą nawet on musiał zgiąć kark. Odwrócił się w stronę okna i spojrzał na księżyc, ledwo opierający się nadciągającym kłębom chmur. Nie od razu zdał sobie sprawę, że cały drży, a jego palce zbielały od zaciskania ich w pięści. W końcu krzyknął na cały głos, a każdy, kto znajdował się na tyle blisko, by ten krzyk usłyszeć, nigdy już go nie zapomniał.
Carlos Filip wypadł z komnaty, pędzony palącą wnętrzności wściekłością, której iskra miała w nim pozostać już na zawsze. Mijał zaskoczonych strażników, którym jawił się jako pędząca, gradowa chmura z ogniem w oczach i rozszerzonymi jak u zdziczałego konia nozdrzami.
— Wasza Królewska Mość? — Odważył się zawołać jeden z nich.
— Castro. Valbuena. Ordóñez. Dolfos. Vezo. de Palma. Do lochów.
W jego głosie było coś tak przerażającego, że gwardziście nawet nie przyszło na myśl spóźnić się z wykonaniem rozkazu choćby o sekundę.
Król Carlos Filip parł przed siebie, nie zwracając uwagi na przegrupowujących się strażników, zapłakanych służących w z dawna przygotowanej czerni ani biegnącego za nim marszałka, który zaklinał go, by się opamiętał. Jednym pchnięciem otworzył pałacowe wrota i natychmiast uderzyło go lodowate powietrze styczniowej nocy, które przeniknęło go przez cienką koszulę aż do kości.
Zaczął padać gęsty śnieg, opadając na odkrytą głowę króla, którego kroki na schodach odmierzały żałosne uderzenia dzwonu, oznajmiającego całej Iberii śmierć jej królowej. Carlos Filip skręcił ku przytulonej do muru szopie, w której ostatnimi miesiącami spędzał całe godziny na rąbaniu drew. Z racji późnej pory nikogo tam nie zastał i to zapewne uratowało pracujących tam na co dzień chłopców. Natychmiast porwał się do największej i najostrzejszej siekiery, która jakby czekała na niego, odbijając złowrogo zimne światło księżyca. Wyrwał ją z pieńka bez najmniejszego problemu i wyszedł na dziedziniec, ale nie wrócił z powrotem do pałacu – skierował się do lewego skrzydła, gdzie znajdowało się wejście do lochów, w którym sześciu markizów, przemocą wyrwanych ze spokojnego snu, oczekiwało nadejścia Drwala.
*
Valencia, obecnie
— Nie.
Admirał Fredriksen spuścił głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć na tak stanowczą odmowę Kristoffa. Obowiązek zabraniał mu przyznać, że całe jego serce wtórowało temu zaprzeczeniu i przez to nie śmiał jeszcze nikogo od niczego odwodzić, z obawy o nieszczerość ewentualnych argumentów, które i tak jakoś nie chciały mu przyjść do głowy.
Powiódł spojrzeniem po wszystkich, którzy zebrali się w pokoju Kristoffa, by wysłuchać treści listu von Oxensterna. Oparta o drzwi Lorena skrzyżowała przedramiona na piersi, ale wydawała się admirałowi bardziej poważna i skupiona niż zagubiona, w przeciwieństwie do Invierny, która to swoje prawdziwe imię zdradziła admirałowi podczas późnego śniadania. Syrena, spóźniwszy się na odczytanie listu, nie dopytywała się o nic; siedziała na taborecie w kącie i była najbardziej nieobecna duchem – lekko zgarbiona, z dłońmi splecionymi na podołku błądziła myślami gdzieś w swoim świecie, tak bliskim a tak odległym.
Infant Alexander stanął tuż obok niej, jakby chciał się przy niej schronić, ponieważ cały emanował niepokojem, choć jego wyprostowana postawa starała się temu zaprzeczać. Admirał miał wrażenie, że książę bił się z myślami, jakby wiedział coś, czego oni jeszcze nie wiedzieli. Zgadywał, że miało to związek z jego krótkim wyjściem wraz z Loreną w trakcie śniadania, z którego wrócił wyraźnie zafrasowany. Teraz zdawało się, że lada chwila otworzy usta, ale w ostatniej chwili wycofywał się z tego zamiaru i uciekał wzrokiem.
Kristoff, choć wciąż leżący i obolały, zachowywał stałość swoich przekonań, wbijając zacięty wzrok w deszcz siąpiący za oknem, a mięśnie jego szyi to napinały się, to rozluźniały, zdradzając wielkie wzburzenie i konflikt.
Fredriksen rozumiał go doskonale – sam bardziej niż czegokolwiek na świecie pragnął powrócić do Arendelle, ale nie mógł też zlekceważyć prośby von Oxensterna, jeśli dzięki jej wypełnieniu mógłby pomóc swojej ojczyźnie i ocalić tych najdroższych jego sercu. Z drugiej strony, gdy pomyślał o tym, co ich czekało, jeśli się tego podejmą, aż kręciło mu się w głowie. Było to zadanie bardzo trudne, bardzo ryzykowne i niemal niemożliwe do zrealizowania, nawet jeśli wszyscy obecni w tym pokoju położyliby na szali wszystkie swoje siły.
— Czy mógłby pan przeczytać ten list jeszcze raz? — poprosił infant, chociaż admirał czuł, że zrobił to tylko po to, by przerwać ciszę, która robiła się coraz bardziej nieznośna, naciskająca na jakąkolwiek odpowiedź.
Fredriksen pokiwał głową, odchrząknął i rozprostował papier, który przez cały czas nieświadomie miął w palcach.
— Wasza Królewska Mość — zaczął, obracając się w kierunku okna, by złapać nieco światła, ponieważ list był napisany pospiesznie i zawierał wiele skrótów — nie mam wiele czasu. Nazywam się Wolfgang von Oxenstern, jestem dziedzicem Alberta von Oxensterna, którego to W.K.M. poznała jako arcyksięcia von Schwondenkaunt. Ojciec mój został oskarżony o zamach na życie W.K.M. i stracony, a król pozbawił mnie i moje rodzeństwo wszystkiego. Magnus Stavarsson, będąc moim przybranym kuzynem, przysłał Hansa z Nasturii do siedziby mojego ojca, gdzie wraz z rodzeństwem oczekiwałem sędziego trybunału, von Kreugena. Sędzia ten jest zapiekłym wrogiem mojej rodziny. Hans, którego tożsamości wtedy jeszcze nie znałem, wyprowadził mnie z zamku, przekonawszy mnie, bym zostawił moje rodzeństwo, ponieważ w piątkę nijak nie udałoby nam się uciec niepostrzeżenie. Przeklęta niech będzie ta godzina! Zostałem przez niego wyprowadzony na wzgórze, z którego ujrzałem egzekucję mojego ojca, a zaraz potem grupę jeźdźców w barwach von Kreugena, niosących ze sobą moje rodzeństwo. Nienawiść zaślepiła mnie na tyle, że nie dostrzegłem żadnej nieżyczliwej dłoni w tym zbiegu okoliczności. Całą moją nadzieję położyłem w Stavarssonie, którego siedziba jest domem koszmaru. Wmówił mi, że W.K.M. uknuła spisek z von Kreugenem przeciwko mojemu ojcu. Uwierzyłem mu, czego nigdy sobie nie wybaczę. Wlał we mnie mroczną magię, czyniąc mnie swoim sługą, Obserwatorem.
— To był on — powiedziała znienacka Invierna. — Nosiciel złej woli, którego wyczuwałam w pałacu. Teraz widzę, że to nie była jego własna…
Nikt nie odpowiedział, bo i nikt z obecnych, poza admirałem, nie wiedział o co chodzi syrenie, a także dlatego, że nikt nie spotkał Ignoto, oczywiście poza Nielsem, który na tę naradę nie został zaproszony. Admirał uznał, że najrozsądniej będzie kontynuować.
— Nie wiedziałem, co się ze mną działo, do czasu aż moje ciało nie zaczęło zwalczać zupełnie obcej mu magii. Opierałem się temu tak długo, jak umiałem, wbrew rozsądkowi, bo od tego zależało życie mojego rodzeństwa. W końcu jednak przegrałem i znalazłem się tutaj, w tej karczmie, w której ten list piszę. Magia mnie opuściła i wiem, że Stavarsson po mnie przyjdzie, by nie ryzykować powodzenia swojego planu. Jeśli mnie zabije, wtedy zginie również moje rodzeństwo, ale jeśli zatrzyma mnie przy życiu do swoich celów, moje siostry i brat będą musiały żyć, by dalej mógł mnie nimi szantażować.
Choć nie mogę liczyć na to, że W.K.M. przychyli się do mojej prośby, ukorzę się i przedstawię ją dla dobra moich bliskich. Stavarsson wykorzystał mnie i upokorzył, nie wierzę więcej żadnemu jego słowu ani w to, że W.K.M. spiskowała przeciwko mojemu ojcu. Jeśli Stavarsson zostawi mnie przy życiu, spróbuje na nowo wlać we mnie magię i znajdzie sposób, by tym razem mnie przy niej utrzymać, ale jeśli zostanie we mnie nieco wolnej woli, zapytam W.K.M. osobiście o mojego drogiego ojca, by W.K.M. była świadoma mojej kondycji. Proszę, wyswobódź moje rodzeństwo z rąk von Kreugena, bym mógł pomóc W.K.M., nie drżąc o ich los. Jestem przekonany, że cokolwiek by ze mną nie zrobił, moja niemagiczna dusza znów zwycięży i przeciwstawię się temu, który wyrządził nam obojgu tyle zła.
Wolfgang von Oxenstern
— Teraz rozumiem — powiedziała jakby do siebie Lorena, ale gdy utkwiły w niej spojrzenia wszystkich obecnych, dodała głośniej: — Wiem, jak Stavarsson utrzymał w Ignoto magię. Zmusił go do morderstwa.
— Morderstwa? — zapytał Alexander, przestępując niespokojnie z nogi na nogę.
— Kilkanaście minut po tym, jak moi ludzie wyprowadzili Nielsa z tamtej karczmy, wszyscy, którzy się w niej znajdowali, zostali zabici z zimną krwią przez nieznanego sprawcę. Może i nie znam się za bardzo na magii, ale książę Rubén nauczył mnie tego i owego. Morderstwo odciska na duszy człowieka mroczne piętno, czyni go podatnym na wszelkie zło. W ten sposób Stavarsson zaszczepił magię głębiej w duszy Wolfganga.
— Wiemy jedno. — Admirał wziął na siebie trudny obowiązek podsumowania wszystkiego, co wiedzieli. — Wolfgang przeżył, a gdy odwiedził nas w lochach, przeprowadził rozmowę z Jej Królewską Mością, więc nie jest zupełnie ubezwłasnowolniony. Uwolnienie jego rodzeństwa mogłoby pomóc nam wszystkim w ostatecznej konfrontacji.
— Zgadzam się z admirałem. Ignoto, choć jest najsłabszym ogniwem, jest też Obserwatorem tych, którzy są podlegli Stavarssonowi — poparła go Lorena. — Książę Rubén umiał go oszukać, ponieważ był świadom jego słabości. Co więcej, Magnus na pewno nie spodziewa się, że podejmiemy się tak trudnego zadania dla zupełnie obcego nam człowieka.
— Podobnie jak nie spodziewał się, że mój wuj się mu sprzeciwi — dodała z przepełnioną smutkiem dumą Invierna, a jej głos wydawał się dochodzić z bardzo daleka. — Nigdy nie miał się znaleźć tam, gdzie się znalazł, a jednak zaskoczył Stavarssona i zdobył się na odwagę, by postąpić właściwie, choć był wtedy najmniejszy z was wszystkich. Dzięki niemu i tobie, Kristoffie, ucieczka się powiodła. Jesteście bohaterami — zakończyła czule, uśmiechając się do Kristoffa, który spojrzał na nią kątem oka. Nowina o tym, że jego heroiczny czyn okazał się zbawienny dla całej sprawy, a książę Rubén od początku był ich sojusznikiem, bynajmniej nie sprawiła, że odzyskał spokój ducha.
— Jedna kropla może przelać naczynie. Jeśli Wolfgang będzie wiedział, że może się od niego odwrócić, możemy bardzo wiele zyskać — poparła ją Lorena.
— My? — wybuchnął znienacka Kristoff. — Kim ty w ogóle jesteś, żeby mówić o tym tak, jakby to dotyczyło ciebie?
— Ponieważ mnie to dotyczy — odpowiedziała zaskakująco spokojnie choć z lekką dozą arogancji Lorena. — Rubén swego czasu uratował również mnie, gdy dziwnym zrządzeniem losu trafiłam do pałacu, będąc w ciąży, którą trudno było mi dłużej ukrywać. Dał mi dach nad głową i zapewnił lekarza, dzięki czemu mój syn nie przyszedł na świat na ulicy. Cokolwiek zadecydujecie, ja ruszę z wami. Chcę być przy nim, gdy… Gdy wszystko się rozstrzygnie.
Admirał zauważył cień, jaki przemknął po zwykle pozbawionej emocji twarzy Loreny. Z pewnością nie tylko infant Alexander nie mówił im dziś wszystkiego.
— Ale kim jesteś? — naciskał Kristoff. — Nie lubię być zdany na łaskę ludzi, których nie znam.
— Kristoff, daj spokój — zainterweniował admirał, zaskoczony opryskliwością swojego podwładnego. — Arendelle nie tak dziękuje za ratunek i schronienie.
— Nie szkodzi — odpowiedziała Lorena, uśmiechając się półgębkiem, choć powieka jej drgała. — Nie lubię mówić wiele o sobie, więc niech na razie ci wystarczy, że jestem Lorena Cardoso i wraz z moimi ludźmi na prośbę księcia Rubena trzymamy pieczę nad Valencią, by nie zalęgła się w niej podobna do poprzedniej zaraza. A Stavarsson na taką się zanosi, ponieważ nie wygląda na to, by zamierzał ruszać się z pałacu. Więc tak, mnie też to dotyczy, nawet po dwakroć – przez wzgląd na Rubena i na to nieszczęsne miasto, w którym się wychowałam.
Wszyscy byli tak zaangażowani w obserwowanie tej potyczki słownej, że nikt nie zauważył, jak bardzo infant Alexander pobladł na słowa Loreny, po których zapadła ciężka cisza.
— Niech będzie — powiedział w końcu Kristoff, zrywając kontakt wzrokowy z właścicielką Oczu Valencii. — Jak jednak mamy dostać się na północ Germanii i wyrwać sędziemu trybunału troje dzieci, których zapewne strzegą jak oka w głowie? Po drugie von Kreugen i Stavarsson działają razem, nie uwierzę, że nie. Kolejny list, który chce nas rzucić na pożarcie!
— Myślę, że jest na to rozwiązanie — wtrącił nieśmiało infant Alexander, bojąc się skrzyżować spojrzeń z Kristoffem, który od samego początku z nieznanych dla niego przyczyn patrzył na niego wilkiem. — Zwlekałem jednak ze zdradzeniem go, ponieważ wiem, że nikomu się ono nie spodoba. Tym rozwiązaniem jest moja matka.
Atmosfera w pokoju stała się tak napięta, jakby infant wrzucił do środka bombę z tlącym się lontem. Admirał Fredriksen spojrzał ostrzegawczo na Kristoffa, który wyglądał, jakby zaraz miał się rzucić na Alexandra. Lorena zmarszczyła czoło, a jej świdrujące, uważne oczy uciekły od kłębiących się burzowych chmur i utkwiły w jednym punkcie, w poszukiwaniu rozwiązania tej zagadki, zaś Invierna jako jedyna nie przestawała się lekko uśmiechać, wbrew wszelkim przeciwnościom. Fredriksen pomyślał, że jeśli mieliby współpracować, pierwszą poważną przeprawą byłaby z pewnością ta przez ich własne charaktery.
— Dziś rano odczytałem list, który u Loreny zostawił dla mnie mój brat — kontynuował infant, widząc, że bomba na szczęście okazała się niewypałem. — Rubén wyjaśnił mi wiele niewiadomych, a równocześnie posłużył radą…
— Do rzeczy, Najjaśniejszy Panie — ponaglił go admirał Fredriksen, z wyczuciem, ale też stanowczo, jak przystało na dobrego oficera, ponieważ książę Alexander wyraźnie zaczynał gubić się pod wpływem napięcia, a admirał w głębi serca zaczynał podzielać rosnącą niechęć Kristoffa do wszelkiej maści listów.
— Tak jest, oczywiście — zaśmiał się nerwowo infant i spojrzał na pogodną Inviernę, by dodać sobie otuchy. — Mój brat powiedział mi prawdę o udziale mojej matki w ostatnich wydarzeniach. Wiem, że moja droga matka nie brała w tym wszystkim udziału nieprzymuszona, a teraz została w pałacu sam na sam ze Stavarssonem, ponieważ uciekłem, bojąc się, że coś mi grozi…
— Dzięki czemu ocaliłeś mi życie — wtrąciła swoim wdzięcznym głosem Invierna.
— Nie powinienem więc zostawienia mojej matki żałować — kontynuował Alexander, już dużo spokojniejszy. — Rubén zdradził mi, choć podkreślił, że robi to przez wzgląd na mnie a nie na nią, że próbowała się wycofać i bardzo cierpiała ze świadomością tego, na co się zgodziła. Co więcej, nosi pod sercem mojego brata lub siostrę.
— Rozumiem to wszystko, ale jak Jej Królewska Mość miałaby nam pomóc? — dopytywał się Fredriksen, nieco zmęczony już tym, jak długo zajmuje infantowi dojście do sedna sprawy.
— Otóż Rubén uświadomił mi bardzo ważną rzecz, o której już sam nawet zdążyłem zapomnieć – moja matka jest córką hrabiego Barcelony, najbogatszego i najbardziej wpływowego z hrabiów w całej Europie. Co prawda hrabstwo Barcelony leży w granicach Iberii, ale cieszy się znaczną autonomią, posługuje się odrębnym językiem i – w przeciwieństwie do Iberii – utrzymuje przyjazne stosunki z Frankonią, która graniczy z Germanią. Moja matka zawsze ciepło wspominała swojego ojca, więc z pewnością zgodziłby nas przyjąć na swój dwór, a jego koneksje i powiązania mogłyby pomóc nam sięgnąć nawet do Germanii, a kto wie, może nawet przedostać się do Arendelle.
— To bardzo ryzykowne, Wasza Królewska Wysokość. Bardzo ryzykowne — powtórzył admirał i zamyślił się, marszcząc czoło. — Zdaje się jednak, że w tej chwili to jedyny plan jaki mamy. Tylko że…
— Jej Królewska Mość jest uwięziona w pałacu, w którym rządzi teraz Stavarsson — dokończył za admirała Kristoff.
— Właśnie — zgodził się z nim po cichu infant i zwiesił głowę.
— Nie sądzę, by Magnus się nas spodziewał. To może się udać — stwierdziła po chwili ciszy Lorena. — Jego Królewska Wysokość zna pałac i jego otoczenie, a ja i moi ludzie wiemy, jak wydostać się z miasta, omijając gościńce i główny port, które patrolują ludzie Stavarssona.
— Nieważne ilu by nas było, przecież nie zapukamy do bramy i nie zażądamy oddania nam królowej — stwierdził Kristoff, w ironii dając upust emocjom.
— Bramy jeszcze nie naprawili — odpowiedziała niemal bezwiednie Lorena, ale od jej skrajnego pragmatyzmu, od którego Kristoff zaczynał zgrzytać zębami, odwróciła uwagę Invierna, na którą prawie nikt nie zwracał już uwagi.
— Nie musimy pukać do bramy. Możemy dostać się na dziedziniec przez lochy.
— Jak to? — zapytała Lorena, na pół zdziwiona, na pół zaintrygowana. Musiała być to dla niej pierwsza zaskakująca wieść na temat Valencii jaką usłyszała od miesięcy.
— Zanim zupełnie osłabłam w mojej celi, uważnie wsłuchiwałam się w otoczenie. Lochy są dużo starsze niż sam pałac i mają wiele kondygnacji wydrążonych w wapiennej skale, z którego ostatni sięga aż do poziomu morza.
— Jest z niego przejście na otwarte wody? — zapytał Fredriksen, w którego obolałej, ale też najbardziej doświadczonej głowie zaczęły kiełkować zawiązki planu.
— Nie wiem, ale w każdej chwili mogę to sprawdzić, admirale — odpowiedziała z nieodłącznym, słodkim uśmiechem.
— Od tego musimy zacząć. Loreno, czy twoi ludzie mają oko na wejście do kwatery gwardzistów? Potrzebuję wiedzieć, czy ktoś trzyma przy nich straż.
— Mogę znaleźć nawet dwoje oczu do tego zadania — odpowiedziała Lorena, podwijając szerokie rękawy koszuli. — Widzę, że nad czymś pan już myśli? — zapytała, nie kryjąc lekkiego podekscytowania w swoim głosie. Admirał przekonał się już, że była kobietą czynu, żyjącą w ciągłym działaniu, co bardzo mu imponowało.
— Tak myślę — odparł z krzywym uśmiechem, świadomy, ile elementów będzie musiał jeszcze dopracować, by to, co zrodziło się w jego umyśle w przeciągu zaledwie kilku minut miało prawo się udać. — Wszyscy musimy być dość sprawni, by przystąpić do jego realizacji, więc, chcąc nie chcąc, mamy jeszcze sporo czasu na jego pełne dopracowanie. Muszę jednak wiedzieć, czy wszyscy obecni chcą wziąć w tym udział.
— Jak już powiedziałam, zamierzam dostać się do Arendelle, a już w jaki sposób, to mi obojętne. Wspólnie mamy największe szanse — odpowiedziała Lorena.
— Moja droga również wiedzie na północ, gdzie udały się moja matka i siostry. Poza tym, zagrożenie ze strony Stavarssona dotyczy nas wszystkich; pomogę wam i pomszczę swojego wuja — zadeklarowała Invierna, a w jej spojrzeniu admirał dostrzegł nieokreśloną, tajemniczą siłę, podobną do tej, której ułamka doświadczył w pałacu, ale dzikszą i bardziej nieokiełznaną.
— Ja chcę jedynie uratować matkę i zabrać ją w bezpieczne miejsce, a jeśli przy tym będę wam mógł zadośćuczynić choć ułamek krzywd, tym lepiej. — Infant Alexander nie patrzył nikomu w oczy i choć należał do rodziny królewskiej Iberii, wydawał się w tej chwili najbardziej bezsilny.
Wszyscy zwrócili teraz wzrok na Kristoffa, który zamknął oczy i osunął się nieco głębiej na poduszki, coraz bardziej zmęczony.
— W jaki sposób dostaniemy się do Barcelony? — zapytał w końcu zrezygnowany, ale w jego osłabłym głosie admirał usłyszał znajomą, stanowczą, dojrzałą nutę.
— Wodnika nie wyciągniemy — odpowiedziała kategorycznie Lorena — cały fort jest zajęty ludźmi Stavarssona, a na dodatek bariera jest cały czas opuszczona.
— Ja za to znam kogoś, kto ma statek gotowy do drogi i założę się, że jest ostatnią osobą, której udziału w tym wszystkim Stavarsson się spodziewa — odpowiedział Fredriksen, uśmiechając się półgębkiem.
*
Anna stała na rufie Diabelskiej Burzy i tępo wpatrywała się w kilwater, który prędko zacierał silnie wiejący wiatr. Nie zostawi po sobie żadnych śladów, za którymi ktoś mógłby pobiec, by ją odnaleźć. Nie ma nikogo kto odczytałby znaki na wodzie i wśród gwiazd, migoczących coraz jaśniej na ciemniejącym niebie. Straciła tego, który znalazłby ją na końcu świata, nie usłyszy jego wołania w dmącym od południa ciepłym wietrze, napełniającym śnieżnobiałe żagle okrętu tego, którego miała za zdrajcę, a który ocalił ją już w opuszczonym korytarzu, jako pierwszą ze wszystkich.
Myliła się od początku, choć to nie jej zmysły zostały oszukane; dążyła za tym, co osąd wydarzeń nakazał jej uznać za słuszne, a to, czego w tym wszystkim była pewna, przetrwało jedynie w rozdzierających jej serce wspomnieniach i w złotym pierścionku z bursztynowym okiem, którego przysięgła sobie nie zdjąć już nigdy.
Strugi łez spadały na nagie, surowe deski pokładu i nie mogły przestać płynąć, dopóki nie obmyją żalu straty, który nie przestawał rosnąć, ciągnąc jej serce do ziemi i uderzając w nie jak bezlitosny kowal, by nadać mu nową, porysowaną, ale zahartowaną formę. I choć musiała mu na to pozwolić, wciąż stawała między nim a kowadłem, broniąc do niego dostępu. Jeszcze nie. Jeszcze za wcześnie, by znów uczyć się być silną.
Kiedy siostra przycisnęła ją do piersi po przebudzeniu, nie poczuła nic, mimo iż zawsze znajdowała w jej ramionach bezpieczną przystań. Teraz była jednak na niepoznanych wodach, gdzie stare mapy słów i gestów już nie wystarczały; sztorm rzucił ją na dawny szlak, na którym znalazła się przed laty, ale teraz prąd zniósł ją na jego lustrzane odbicie: krzywe i spękane, wybrakowane ze wspólnego doświadczania.
Była oddzielona od tego, co znane, nowa i zadziwiająca nawet dla samej siebie, jeszcze we łzach, jeszcze rozdarta i rozrzucona w drodze z południa na północ, gdzie ślad okrętu morze już dawno zapomniało.
Gdy na niebie ukazał się księżyc, odsłaniając swoim bladym światłem mokre plamy na deskach pokładu, rozświetlił kryształki łez na jej rzęsach i zaczerwienione, błyszczące oczy, a noc przybrała ją w ciche szaty żałoby, zlewając jej ciemny płaszcz ze swoim ciepłym mrokiem.
Usłyszała za sobą lekkie kroki, ale nie odwróciła się. Nie poczuła nawet zwykłego odruchu, by to uczynić; wszystko wokół stało się jej zupełnie obojętne.
Intruz zakaszlał i chrząknął nieprzystojnie, a do nosa Anny szybko dotarł swąd fajkowego dymu. João przystanął obok niej jakby nigdy nic i razem z nią zapatrzył się w horyzont. Nie odezwał się ani słowem, a ciszę między nimi przerywał jedynie jego uporczywy, chrapliwy kaszel i pociągnięcia nosem, przy których drgał jego sumiasty wąs, tak dobrze Annie znany.
Nie wiedziała, ile czasu minęło, zanim pierwszy oficer Diabelskiej Burzy w końcu poruszył się i skierował się do ostatniej lampy na burcie, by ją zapalić. Kiedy wysoki płomyk strzelił w górę i João odwrócił się, księżniczka zamknęła oczy. Czuła, że przez chwilę wpatrywał się w nią bardzo uważnie, po czym odszedł powolnym krokiem, zostawiając ją samą. Po kilku minutach powrócił, niosąc w jednej ręce proste krzesło, a drugiej – miskę z parującą zupą. Krzesło postawił obok niej, a kiedy nie poruszyła się, gdy wyciągnął ku niej pachnącą rybą czarkę, postawił ją na siedzisku i zostawił Annę samej sobie, nie zamieniwszy z nią ani jednego słowa.
~